Big Sur
Sprawa jest chyba całkiem przegrana. Mam wielką słabość do BIlla Frisella i jego muzyki. To jest raczej stan nieuleczalny, z którym ni jak potrafię zawalczyć. Byłby czasy kiedy walczyłem dzielnie głośno poddając pod wątpliwość muzyczne efekty pracy Frisella utrwalone na płytach w rodzaju „Nashville” czy „Good Dog Happy Man”. Teraz, kiedy już mądrości z lat ubiegłych niejednokrotnie i na piśmie, i w radiowym studio odszczekałem, a Bill Frisell jeszcze bardziej zagłębił się w muzykę daleką od jazzu i o wyrazistym rysie tzw. Białej Ameryki problem zaniknął całkiem.
Gdy Bill Frisell gra to ja słucham nie bacząc jak sprawy stylistyczne się mają i z rozkoszą poddaję się brzmieniu jego muzyki. Zatem nie powinienem pisać już recenzji z jego płyt. Nie umiem zdobyć się na dawniejsze wątpliwości, ani konstruktywnie dyskutować z jego muzyką. Zwyczajnie podoba mi się ona i ucieleśnia wobrażenie o tym jak chciałbym spędzić jesień życia. CO więcej ta jesień wydaje mi się wcale nie straszna. Bo jak miałaby być straszna skoro jawi mi się ona jak siedzę na werandzie domku w zmierzchający pogodny dzień i mam widok na jezioro i las. Pies macha ogonem, pośpiechu nie ma, a nazajutrz jak los pozwoli będzie kolejny dzień, który zakończy się tak samo.
No właśnie jest muzyce Billa Frisella jakiś spokój, którego uniesposób nie odczuć jako niemal idylliczny. Niezależnie od tego czy akurat gra żwawe miniaturki rockowe, czy ballady. Czy ucieka w stronę muzyki country, czy dla odmiany pochyla się nad Hankiem Williamsem, czy oddala w stronę brzmień a la Beach Boys czy w końcu też przesterowuje gitarę malując ostre dźwiękowe płaszczyzny. Tak jest tam spokój człowieka, który wie jaką kroczy drogą i nie miota się próbując nadążyć za światem. Za to wszystkiemu nadaje swojego oryginalnego rysu, do tego stopnia, że nawet jakby przyszło mu zagrać utwór na dwóch prostych akordach to i tak od razu rozpoznalibyśmy jego sound.
„Big Sur” to suita złożona z 19 krótkich części układających się w bardzo zajmującą narrację, zagrana w towarzystwie od wielu lat zaprzyjaźnionych muzyków, których lojalność wobec Frisella wydaje się bezbrzeżna. Skład przypomina 858 Farenheit Quartet, w którym zasiadali Jenny Scheinmann, Eyvind Kang i Hank Roberts. Tutaj mamy jeszcze jednego muzyka, również będącego częścią Frisell’s familly perkusistę Rudy’ego Roystona. I ta zmiana w składzie bardzo wiele dobrego niesie ze sobą. Niesie mocne rytmiczne umocowanie, nadaje siły z jednej strony, z drugiej wydatnie wzbogaca ta brzmienie całości. Całość powstała na zamówienie Monterey Festival podczas tygodniowego pobytu lidera w Big Sur's Glen Deven Ranch. I wydana została ku mojemy zdziwieniu wcale nie przez Savoy Jazz, ale przez słynny koncern Sonny Music. Przyznam szczerze, że już nie wierzyłem, że w Sony wydana jeszcze zostanie płyta, której nie będę mógł nie mieć.
1. The Music of Glen Deven Ranch; 2. Sing Together Like a Family; 3. A Good Spot; 4. Going to California; 5. The Big One; 6. Somewhere; 7. Gather Good Things; 8. Cry Alone; 9. The Animals; 10. Highway 1; 11. A Beautiful View; 12. Hawks; 13. We All Love Neil Young; 14. Big Sur; 15. On the Lookout; 16. Shacked Up; 17. Walking Stick (for Jim Cox); 18. Song for Lana Weeks; 19. Far Away
- Aby wysyłać odpowiedzi, należy się zalogować.