Ale kino! - Bill Frisell na festiwalu Jazztopad!

Autor: 
Milena Fabicka

Jazztopad znów nas zaskoczył. W ubiegłym roku był to pionierski projekt koncertów w prywatnych mieszkaniach, w tej edycji zaś nastąpiła fuzja dwóch festiwali: muzycznego i filmowego. Podczas odbywającego się we Wrocławiu American Film Festival mieliśmy okazję zobaczyć zaiste ciekawy koncept : pokaz filmu "Wielka Powódź" Billa Morrisona z muzyką na żywo w wykonaniu Billa Frisella.  Wirtuozowi gitary towarzyszyli Ron Miles na kornecie, Tony Scherr na gitarze basowej oraz Kenny Wollesen na perkusji.

W 1927 roku miała miejsce jedna z największych tragedii w historii USA. Rzeka Missisipi wystąpiła z brzegów zalewając obszar około 70.000 km², powodując ogromne straty. Nakręcony w tamtym czasie materiał filmowy, reżyser Bill Morrison postanowił poskładać w spójną całość i stworzyć z tego dzieło. Tak powstała "Wielka Powódź" Do której Frisell zrobił nie tyle ścieżkę dźwiękową, co całą muzyczną kompozycję. Jedynym dźwiękiem jaki usłyszeliśmy podczas seasnu był ten, wydawany przez instrumenty.

Zarówno w filmie, jak i utworach  zachowana jest chronologia wydarzeń. Podróż w lata trzydzieste rozpoczynamy od czarnoskórych robotników zbierających bawełnę, nieświadomych jeszcze jaka klęska ich czeka. Obraz trochę w stylu pierwszych ujęć braci Lumiere, od razu wzbudza skojarzenia z ich dziełem "Robotnicy wychodzący z fabryki".  W tle słychać bardzo spokojną, powolną i przy tym bardzo przyjemną muzykę, gdzieniegdzie cymbały, długie pochody kornetu i nieco bluesowy klimat gitary. Będzie on towarzyszył nam już do końca w mniejszych lub większych modyfikacjach. Na przykład wtedy, gdy poziom wody gwałtownie wzrośnie i trzeba będzie naprawiać pęknięte wały przeciwpowodziowe.

Ciekawym dla mnie momentem była część gdy zespół faktycznie zaczął grać nieco energiczniej, wprowadzając dość wesołkowaty nastrój. Na srebrnym ekranie migały coraz to inne strony z katalogów Searsa Roebucka, reklamujące przeróżne produkty. Dawało się wyczuć delikatną ironię, gdyż  już niedługo nadejdzie czas aby zacząć gromadzić wszystko od nowa: od zegarka, przez kapelusz po ... nagrobek. Podobnie podczas partii, w której widzimy polityków w garniturach ustawiających się do zdjęć. Jednak lwia część tego performance'u to kołysząca się jak łódka melodia, być może nieco zbyt pogodna jak na obrazy w tle. A może taka właśnie ma być? Bo przecież banalnym byłoby robić kompozycje wzbudzające uczucie trwogi i rozpaczy.

Boję się użyć stwierdzenia, że można było odpłynąć, bo w stosunku do obrazu może wydawać się średnio taktowne, ale to określenie w pełni oddaje wrażenia związane z pokazem.  Na ekranie zobaczyliśmy  nie tylko to jak żywioł pochłania wszystko, co zostało wytworzone przez ludzi, łącznie z szyldem Coca Coli przemykającym co chwila w tle, lecz także jak mocno w tych czasach rysowały się różnice rasowe. Sceny przedstawiające wytworne damy wysiadające z łodzi ratunkowych mocno kontrastowały z wizerunkiem pracujących przy naprawie zniszczeń Afroamerykanów. W muzyce jednak kontrastów nie było. Ostatnia część pod względem treści była w pewien sposób skorelowana z tym co działo się na scenie, ponieważ przedstawiała ludzi grających na różnych instrumentach. W praktyce czuło się jednak dysonans ucho i oko chyba nie mogły zgrać wrażeń, gdyż z jednej strony melodie grane przez zespół delikatnie i subtelnie pobrzmiewały w sali kinowej, zaś z taśmy jawiły się energiczne ruchy dłoni szarpiących struny oraz zmysłowo tańczących kobiet.

Były to trzy lekcje: historii, filmu i muzyki. Widok archiwalnych materiałów z lat 30tych długo pozostanie w pamięci, to jak wyglądali ludzie, jak żyli i z jakimi podziałami musieli się borykać.  Niezmiernie ciekawym było także oglądanie filmu stworzonego na podstawie niebanalnej koncepcji, pracy raczej mniej reżyserskiej a bardziej montażowej. Lekcja muzyki przebiegła nad wyraz spokojnie, niemniej wielką stratą byłoby ominąjąc ją i iść na wagary, np. do kina...