Droppin' Things
Kiedy nadchodzą takie dni jak dziś, kiedy na zewnątrz plucha, gwiżdże wiatr, a końca deszczu nie widać, wówczas zwykle sięgam po płytę jakiejś wokalistki. No może nie jakiejś. Najczęściej bywa to albo Billie Holiday, albo Abbey Lincoln, albo Betty Carter właśnie. Wspaniała wokalistka, która chyba nigdy w Polsce nie zdobyła należnej jej popularności. I to pomimo wybitnie dobrych recenzji jej albumu "Feed The Fire" sprzed wielu już lat. A to szkoda. Wielka szkoda. Nie wiecie, co tracicie, słuchając obecnie popularnych gwiazdeczek, zachwycając się chwilową popularnością piosenkarek par excellence pop, co do których niektórzy wmówili Wam, że śpiewają jazz. Otóż jazz, wspaniały, cudowny wokalny jazz, śpiewany przez kobietę (a one doprawdy wiedzą, jak to robić) dobywa się właśnie z kolumn stojących w moim pokoju.
Betty Carter nie wydawała w końcu tak wiele płyt. Te najlepsze zwykle pochodzą z koncertów. Tak też jest w ogromnej większości materiału nagranego na "Doppin' Things". Jedynie jeden utwór, a właściwie dwa: "Stardust" i "Memories of you" połączone w jedną całość, nagrane zostały w studiu jedynie z towarzyszeniem fortepianu. Za to jakiego! Za klawiaturą zasiada Mrs. Geri Allen - tu muszę jednak powiedzieć, że bardziej przypada mi do gustu akompaniament Allen, jaki usłyszeć możemy na wspomnianej wcześniej płycie "Feed The Fire". Pozostałe utwory zrealizowane zostały podczas koncertów, jakie Carter dała w maju roku 1990 w Nowym Jorku. Materiał ten także różni się między sobą - trzy utwory nagrane są jedynie z towarzyszeniem muzyków sekcyjnych, w kwartecie, w pozostałych czterech do składu tego dochodzą jeszcze tenorzysta i trębacz.
Cóż, pewnie znawcom jazzu, szczególnie na nazwisko tego ostatniego ciarki po plecach przejdą i tupać będą jak stado słoni - toż to sam Freddie Hubbard. Jednak pozostali muzycy towarzyszący także nie wypadli sroce spod ogona. Craig Handy - saksofon tenorowy, Marc Cary - piano, Tarus Mateen - bas i Gregory Hutchinson - perkusja. Skład dobry? Jeśli chodzi o Betty Carter - niemal wymarzony. Z takim składem Carter zaśpiewać może niemal wszystko, a będzie miało niespotykaną siłę wyrazu. I śpiewa. Nie będę się rozpisywał o sposobie jej śpiewu. To kwintesencja jazzowej duszy. Jej śpiew pojawia się gdzieś na styku jazzu i soulu, choć to nie to samo, co Aretha Franklin. Tu jest więcej śpiewania scatem, śpiewu bez słów, nucenia niekiedy wręcz. Niemniej jednak i głos, i sposób wykonania gdzieś tam z soulem spotkał się. Może ze względu na wspólne i niemal już, niestety, zapomniane jej nagrania z Rayem Charlesem?
Nie ukrywam, że najbardziej podobają mi się na tej płycie nagrania zrealizowane z towarzyszeniem kwintetu, kiedy do głosu dochodzi siła Hubbarda i Handy'ego. Choć i ballady są piękne. Jak choćby taka "Why Him?" - jedna z najpiękniejszych, jakie wykonała. Piękny, wolny utwór z odrobiną ironii. No i te sola dęciaków. Nim upłynie trzecia minuta skowytem niemal rozpoczyna swą opowieść Craig Handy. Pięknym nasyconym tonem tenoru snuje swą opowieść, jakby ciąg dalszy właśnie zakończonej zwrotki zaśpiewanej przez Carter. Kiedy pojawia się dialog Hubbarda i Carter jest chyba jeszcze piękniej, jeszcze bardziej przejmująco. Choć temperatura utworu nie wzrasta ani o stopień, wszystko staje się bardziej gęste, emocjonalne. Ale to jeszcze nic. Tak naprawdę muzyków poniosło dopiero wraz z ostatnim autorskim utworem Carter - "Dull Day (In Chicago)". Utwór wykonany przez Carter jedynie scatem (jakże często korzystała z tej techniki i jak często o tym zapominamy, pamiętając wspaniałe interpretacje tekstów przez nią śpiewanych). I znów pojawia się Handy, i znów pojawia się Hubbard. A wszystko to znajduje oparcie w genialnej, grającej z drive'em i feelingiem sekcji rytmicznej.
Eeee... co ja będę zresztą gadał, a raczej pisał - szkoda słów. Lepiej posłuchać!
1. 30 Years; 2. Star Dust/Memories Of You; 3. What's The Use Of Wond'rin'; 4. Open The Door '90; 5. Droppin' Things; 6. I Love Music; 7. Why Him; 8. Dull Day (In Chicago)
- Aby wysyłać odpowiedzi, należy się zalogować.