Torebka od Korsa czyli do pustego nawet Ambroży nie naleje.
Jest piątek, drugi dzień festiwalu Warsaw Summer Jazz Days. Kwadrans przed 19.00. Przed klubem Stodoła ludzie stoją w kolejce długiej na 30 metrów. Stoją spokojnie dyskutują, wymieniają uśmiechy, rozglądają się wokół jakby kogoś szukali albo bardzo chcieli być przez kogoś dostrzeżeni. To zupełnie inne twarze niż widuję na warszawskim festiwalu. Przekleństwem jest pamięć do twarzy i nieumiejętność połączenia ich z imionami i nazwiskami, tu jednak się na coś przydaje. Nie widuję tych ludzi na koncertach jazzowych, ani artystów znakomitych, ani ważnych, ani nawet dobrych.
Są inaczej ubrani. Panowie w sznycie niezobowiązującej elegancji, panie w letnich kreacjach niekiedy śmiało pokazujących cudowności ich sylwetek i jeszcze niewakacyjnych opalenizn. Sprawiają wrażenie nieco wystylizowanych, inaczej się też zachowują. Czuć, że są beneficjentami zawodowego sukcesu, czuć, że ten sukces zadomowił się w ich życiu i stał ich codziennością, której nikt im nie może odebbrać. Nie piją piwa, wódki. W dłoniach dumnie dzierżą kieliszki z prosecco lub apperolem i chyba nie do końca dobrze czują się w murach po dawnemu urządzonego klubu rockowego. Ale to ostatecznie niewielka przeszkoda. Pokonali ją dzielnie, bo dziś, na festiwalu gra człowiek będący w ich wyobrażeniach ucieleśnieniem prawdziwego sukcesu. Nie tylko finansowego, ale takiego prawdziwego, z którym w grę wchodzi rząd dusz.
W finale drugiego dnia festiwalu gra Leszek Możdźer i na tę okazję przygotował projekt specjalny. Sala jest pełna. Bilety sprzedane. Nawet balkony wypełnione są chyba do ostatniego miejsca. Nikt nie wie na czym do końca specjalność projektu ma polegać, ale Leszek, jak słusznie zostało zauważone w zapowiedzi, jest skazany na sukces niczym Poczta Polska i Polskie Koleje Państwowe. Nie ma więc wielkiego znaczenia ani to co zawierał będzie ten specjalny projekt, ani też z pomocą kogo będzie realizowany. Takie rzeczy może są ważne rzeczy dla jakiegoś marginesu zgromadzonych w Stodole słuchaczy. Dla tych wiedzących, że Valdimir Volkov to nie czarnogórski piłkarz a kontrabasista znany ze współpracy z Tomaszem Stańko, Nedem Rothenbergiem, Kazutoki Umezu czy Sainkho Namtchylak. To informacja dla ludzi, którzy odnotowali istnienie perkusisty Bodka Janke zanim przeczytali to na afiszu festiwalowym i dla tych, którym już wcześniej udało się zafascynować muzyką jednej z najjaśniejszych postaci nowojorskiego jazzu trębacza, kompozytora i lidera Ambrose’a Akinmusire’a. Można podejrzewać, że jedynym powodem obecności sporej części widowni jest pianista, człowiek w powszechnej opinii uchodzący za geniusza, za twórcę przed duże T, który czegokolwiek się nie dotknie to obraca to w złoto. To ten rodzaju publiczności, która nie jest zainteresowana ani tym kto z Leszkiem gra, ani też innymi koncertami na festiwalu. A bywały podczas tej edycji koncerty wyśmienite, jak set Vijaya Iyera pierwszego dnia, Jonathana Finlaysona dnia drugiego i trzeciego dnia występ tria Brada Mehldau’a, o którym naprawdę można powiedzieć, że dotyka geniuszu. Co z tego skoro pewnie wcale go nie posłuchali.
Leszek wie jest jego publiczność, wie czego pragnie i co ją podnieca. Potrafi jak niemal nikt między Bugiem i Odrą odnaleźć zbiorowy punkt G swojego audytorium i nie waha się go dotykać. To bardzo cenna umiejętność, cudownie stymulująca nie tylko karierę Leszka, ale też karmioną nią okołoleszkową euforię budując wokół niego atmosferę nieomal boskiej kreacji. O tym, że tak jest przekonać się mogliśmy słysząc gromkie brawa, które na czas wybrzmiewania „Enjoy The Silence” Depeche Mode czy Komedowskiego „Svantetic” stawały się wręcz huraganowe. Idealne zespolenie muzyka na scenie z siedzącą przed nim publicznością. W takiej sytuacji można wszystko, nie ma ryzyka falstartu. Zachwyt będzie murowany, cokolwiek nie zdarzyłoby się na scenie. Zresztą co miałoby się zdarzyć?
Leszek od bardzo dawna z rozmysłem i szczodrze rzuca ludziom garść dźwięków, na które ci bardzo czekają. Na ich oczach układa je w melodie dokładnie takie jak najbardziej lubią – delikatne, filigranowe, ze słowiańską melancholią, nie za długie, nie za trudne, prawie do zapamiętania, takie pozwalające wygodnie uszom rozeprzeć się w fotelu. Są dodatkowo bardzo błyszczące i ponętne. Słuchacze dostają muzyczną lśniącą galanterię jak od Michaela Korsa. Doświadczają bardzo efekciarskiego outfitu, pod którym jak się okazuje wcale nie musi się kryć nic szczególnie fascynującego. To w moim odczuciu taki rodzaj piękna obiektywnego. Jak romantyczny landszaft z zachodem słońca, płaczącą wierzbą i kominkiem. W oczywisty sposób musi się podobać, bo jak ma się nie podobać skoro jest obiektywnie piękny, a przecież obiektywne piękno, co ze wszech miar oczywiste. I tak w koło Macieju. I tak też sobie wszyscy tkwią w udającej luksus iluzji piękna obiektywnego, w którym Volkov udaje Danielssona, Janke Zohara Fresco, Leszek nieśmiałość a muzyka sztukę. Niezagospodarowany zostaje tylko Ambrose Akinmusire, człowiek, który ostatecznie słynie także i z tego, że ma talent tworzenia pięknych tematów i poprzez niebanalny kontekst nadawania im niebanalnej urody. Stoi na scenie chwilami jak piesek, który wypadł z sań i chyba nie bardzo wie w czym wziął udział. Prawie mi go szkoda, ale z drugiej strony dlaczego szkoda? Przecież nie żyjemy w czasach reglamentacji muzyki i utrudnionego do niej dostępu. Musiał wiedzieć w czym weźmie udział. A może jednak nie wiedział? Jeśli tak to tym gorzej to o nim to świadczy. Nie do wiary, tyle lat z wielkim powodzeniem udawało mu się unikać banału, a tu zgodził się na banał spektakularny. I na nic zdały się nie raz potwierdzone płytami i koncertami talent, wiedza, kompetencja oraz doświadczenie.
Pod koniec koncertu dostałem smsa od kolegi po fachu, reprezentanta tego marginesu, o którym wspominałem na początku. Znakomicie opisywał to, co się stało w Stodole. Do pustego nawet Ambroży nie naleje.
- Aby wysyłać odpowiedzi, należy się zalogować.