Olak Poczytalny - Zachwyt.
Siedzę w pracowni. Ostatnio spędzam tak jakby ciut więcej czasu, rzeczywistość nie skłania do wychodzenia na zewnątrz. Może to trochę ucieczkowe, ale na razie pozwalam sobie na to. Chowam się w swoim lochu, trochę gram, trochę się uczę. Dużo słucham.
Mam tę płytę już od miesiąca. Wspomniałem już o niej, ale to nie jest album, o którym można tylko wspomnieć – ale opisu też się nie podejmę. Gdybym się podjął, pewnie zacząłbym tak: Tony Oxley spotyka się z Cecilem Taylorem… ale co dalej? Dalej mam kłopot, bo wolę słuchać niż opisywać. To jeden z tych przypadków, kiedy bardzo wyraźnie czuję, że pisanie o muzyce jest równie adekwatne, jak tańczenie o kolorach. To muzyka bardzo intensywna, uważna, bardzo osobista, precyzyjna i swobodna jednocześnie. I do tego świetnie zarejestrowana. Wciągająca. I cudownie wymykająca się jakimkolwiek próbom zagarnięcia, sklasyfikowania, zaszufladkowania. Wolna.
Gdybym się bardziej postarał, pewnie dałbym radę jakoś dokładniej opisać te dźwięki. Może umieściłbym je w jakimś kontekście, z czymś-tam zestawił, porównał… ale nie, to przecież nie miałoby żadnego sensu. Przecież słuchając koncertu nagranego w listopadzie 2011, w klubie Birdland Neuburg niedaleko Norymbergi, nie myślę o innych dokonaniach sceny free. Nic nie analizuję – raczej chłonę, zachwycam się. A jeśli pojawia się jakiś kontekst, to bardzo osobisty. Takie płyty, które wgniotły mnie w tło, które coś mi otworzyły. Koncert Jarreta z Koln, Requiem w wykonaniu Academy of Ancient Music, „New Moon Daughter”, „Duas Vozes”, „Extasy” Lou Reeda, „After Bach”… Wiem, stylistycznie może niezbyt to spójne. Ale wszystkim tym płytom – i jeszcze kilku innym – towarzyszyły podobne emocje, podobny zachwyt. Zdumienie. Że tak w ogóle można, że to może być aż tak piękne…
Albo taka migawka – koncert fortepianowy G-dur Ravela, za fortepianem Martha Argerich. Koncert noblowski z 2009 r. Pianistka gra pięknie, bezbłędnie, z pasją, po prostu cudownie. A ja przez cały czas nie mogę oderwać od niej oczu: jest skupiona, zachwycona, dumna, chyba szczęśliwa. I to wszystko w absolutnej harmonii z muzyką, samo piękno. I znów nie jestem w stanie tego opisać, zabraknie słów. A jakakolwiek próba zobiektywizowania tej sytuacji byłaby zupełnie nie na miejscu. Przecież to jest coś bardzo osobistego, na wskroś subiektywnego! Jakże to tak, opisać po prostu? Nie, nie da się. A przynajmniej ja nie potrafię.
Wracam do płyty. Cecil Taylor i Tony Oxley grają lekko, swobodnie, mądrze. Materiał zachwyci swym brzmieniem najbardziej wymagających odbiorców… ale przecież nie to mnie przekonuje. Chyba mocniej przemawia do mnie autentyczność tej sytuacji. Nie ma pozy, nie ma efekciarstwa ani udawania. To się po prostu dzieje. Naprawdę. Chyba to samo poruszyło mnie w tym Ravelu; sytuacja choć stylistycznie jest zupełnie inna, ale też prawdziwa. Tu genialna improwizacja, tam genialne wykonanie skomponowanego utworu. A w obu przypadkach sytuacja bez jakichkolwiek pretensji, prawdziwa, kompletna, dobra. A może to tylko mój punkt słyszenia? Może. Ale zachwyt, zdumienie – to samo.
Chyba w muzyce tak naprawdę o to mi chodzi. O takie momenty zachwytu i zdumienia.
O doświadczenie prawdy.
- Aby wysyłać odpowiedzi, należy się zalogować.