Get the f. out of here - moje spotkanie z Johnem Zornem

Autor: 
Kajetan Prochyra
Zdjęcie: 

Nie jest to mój wywiad z Johnem Zornem, a tekst powstały w oparciu o moje notatki ze spotkania Zorna z fanami, w którym brałem udział. Po publikacji tego tekstu na moim blogu, jedna z uczestniczek spotkania nazwała mnie w komentarzach bezczelnym. Inny czytelnik, autor bloga http://john-zorn.blogspot.com przetłumaczył ten tekst na język francuski. Postanowiłem zaprezentować go raz jeszcze, między innymi dlatego, że to spotkanie i ta rozmowa w sposób istotny wpłynęło na moje myślenie o muzyce, nie tylko samego Zorna. 

15 maja 2010 John Zorn, chyba po raz ostani był w Polsce - koncert jego trio, wraz z Laurie Anderson i Billem Laswellem zainaugurował II edycję lubeslkiego festiwalu KODY. Będąc już na miejscu dowiedziałem się, że nie ma najmniejszych szans na przeprowadzenie klasycznych wywiadów z gwiazdami, organizatorka jednak poleciła mi bym udał się na otwrte spotkanie z Zornem. Spóźniłem się na nie 2 minuty i ominął mnie komunikat, głoszący że dziennikarzom wstęp wzbroniony. Po chwili Zorn wszedł na salę, nie zasiadł za żadnym prezydialnym stołem, nie miał przygotowanej prezentacji w PowerPontcie, nie wziął nawet do ręki mikrofonu. Siadł z boku, możliwie blisko audytorium i powiedział: czy są jakieś pytania? Były...

Słuchając Twoich ostatnich nagrań można odnieść wrażenie, że się wyciszyłeś, uspokoiłeś. Czy jest tak w rzeczywistości? A poza tym coraz rzadziej można usłyszeć Cię jako instrumentalistę, czemu?

John Zorn: Nigdy nie uważałem się za instrumentalistę. Zacząłem grać na saksofonie po to, aby mieć kontakt z innymi muzykami - zdobyć ich zaufanie i pracować z nimi. Od 8 roku życia interesuje mnie przede wszystkim wyobrażanie sobie muzyki i przekazywanie jej artystom. 
A jeśli chodzi o coraz więcej liryczności w mojej muzyce... Muzyka to dla mnie życie, nie styl życia. Cały czas uczę się nowych rzeczy, więc moja muzyka pogłębia się wraz z moim doświadczeniem. Wierzę, że to co teraz robię, jest dojrzalsze, pełniejsze od tego, co tworzyłem wcześniej. 

Czym Twój nowy klub The Stone różni się od Tonica?
Przez 30 lat graliśmy z przyjaciółmi w klubach. W klubach, w których ludzie palili papierosy, pili alkohol. Po koncercie czuliśmy się jak gówno. Często zaczynaliśmy grać w małych klubach. Coraz więcej ludzie chciało słuchać naszej muzyki, więc i kluby się powiększały. Ale nasza muzyka nie służy do picia piwa, więc właściciele zaczęli mieć do nas pretensje: "to jest duży klub, a wasi fani nie kupują nic w barze, co to za ludzie?" I albo my musieliśmy się wynosić, albo klub nie miał na czynsz i musiał się zamknąć. Taki los spotkał Tonic. 
The Stone nie jest klubem. Nie ma tam piwa, nie można palić, nie sprzedajemy tam niczego. Oprócz muzyki. 100% pieniędzy z biletów idzie do artystów, którzy grają danego wieczoru. 100%. Z czego więc płacimy czynsz? Raz w miesiącu gramy koncert - rent-party. Dochód z tego jednego koncertu idzie na opłaty. To stary zwyczaj z East Village, jeszcze z lat 40tych.
Dzięki takiej swobodzie finansowej artyści mogą pozwolić sobie na pełną swobodę. 
Istotną cechą The Stone jest też tryb kuratorski: jeden artysta zostaje kuratorem miesiąca i to on zaprasza muzyków, decyduje kto co i kiedy zagra. 
Ten model będzie działał wszędzie tam, gdzie jest wspólnota - gdzie są ludzie, którzy chcą słuchać muzyki.

Co sądzisz o dotacjach rządowych, które przeznaczane są na przedsięwzięcia mainstreamowe, takie jak Lincoln Center Wyntona Marsalisa? Czy istnieje w USA program wspierający awangardę?

Pracuje się dla tego, kto płaci. A ja nie chcę pracować dla rządu. Poza tym uważam, że granty, wbrew pozorom, zabijają kreatywność. Ja chcę działać tak:wyobrażam sobie projekt - zapraszam muzyków - nagrywamy - muzyka trafia do ludzi. 
By tak pracować założyłem Tzadik Records. W systemie grantowym wymyśla się projekt, wypełnia wielotomowy formularz, czeka się, dostaje się odpowiedź odmowną, czeka się rok, wypełnia się papiery jeszcze raz, czeka się, dostaje się zgodę, czeka się i wreszcie może można zacząć pracować. W wyniku tego realizuje się projekt, który wymyśliło się dwa lata wcześniej. Ja sam rocznie realizuję 15 swoich projektów. 
Muzyka to: szczerość, wyobraźnia, rzemiosło i pasja. 
a nie granty. 

Mówisz, że inspiruje cię kabała, mistycyzm żydowski, ale i punk rock, noisie itd. Czy nie jest to postmodernistyczna gra?
Nie rozumiem co to jest postmodernistyczna gra. Czy ty sam wiesz co to znaczy?
A jeśli chodzi o moje szerokie zainteresowania, to znamy je już co najmniej od czasów bitników czy hipisów - aż po iPod shuffle. Świat jest dziś różnorodny i myślę, że potrzeba kompozytorów i muzyków, którzy potrafią tworzyć różnorodną muzykę. Z drugiej strony, kiedyś ludzie patrzyli na nowości z zainteresowaniem, teraz bardziej z niechęcią a nawet agresją. Pochłonęły nas kategorie i szufladki. Lubimy to co znamy i potrafimy skatalogować. 

Jak spotkały się wasze muzyczne drogi z Lou Reedem i Laurie Anderson? Czy masz może jeszcze innych wymarzonych partnerów do grania?
Jednym z sekretów kreatywności jest umiejętność pracy z tym materiałem, którym w danym momencie dysponujesz. Nie mam więc żadnych wymarzonych partnerów. 
Z Laurie znam się od 1978 a z Lou od '82. Pierwszy raz grałem z Lou w 1992 roku w Monachium na organizowanym przeze mnie festiwalu Radical Jewish Culture. Tam przedstawiłem Reedowi Laurie. Mam chyba taki dar poznawania ze sobą ludzi, którzy potem się pobierają. 
Jeśli chodzi o ten projekt, zaczęło się tak, że parę lat temu wychodziłem z księgarni i po drugiej stronie ulicy zobaczyłem Lou Reeda. Podbiegłem, zapytałem jak się masz. Zaczęliśmy gadać. A nie widzieliśmy się kilkanaście lat. Gadało się dobrze. Potem nadarzyła się okazja i mięliśmy razem zagrać. W ostatniej chwil Lou powiedział, że może będzie lepiej, jeśli zagra sam, ze swoim zespołem. Powiedziałem: "nie ma sprawy". Lou wszedł na scenę, a po chwili zaprosił mnie do grania. I to było świetne! Takie rzeczy w East Village zdarzają się codziennie. Od kilkudziesięciu lat. Wychodzisz rano z domu, spotykasz kogoś, a wieczorem nagrywacie razem płytę. 

Czy pamiętasz swój koncert 3 lata temu w Poznaniu? Czy wkurzyłeś się, że synagoga w której mieliście grać, została przerobiona na basen?
To było ciężkie. Tak, pamiętam. Czy byłem wkurzony? To chyba nie to słowo... Właściwie brak mi słów by to opisać... W dodatku podczas koncertu nie wypompowano wody z basenu, wszędzie napuszczono dymu. Ludzie stali wokół tego basenu... W miejscu, gdzie w synagodze przechowuj się torę, jest teraz miejsce ratownika...

Jak wspominasz współpracę z Cracow Klezmer Band (obecnie Bester Quartet)?
Nigdy z nimi nie grałem ani nie spotkaliśmy się w studio, ale wysłałem im swoje nuty, a nie robię tego prawie nigdy. To perfekcjoniści - tak jak ja. To świetni muzycy, mam do nich pełne zaufanie. To co zrobili z moją muzyką jest znakomite. 

Jak zmieniła się twoim zdaniem scena Radical Jewish Culutre?
Dobre pytanie. Myślę, że nie zmieniła się tak bardzo. Różnica polega na tym, że coraz więcej ludzi interesuje się tą muzyką i coraz więcej muzyków chce tworzyć nową muzykę żydowską. Zaczynaliśmy z garstką osób w Nowym Yorku, a teraz osób są tysiące, na całym świecie. 

Piszesz dużo muzyki do filmu. Jak pracujesz z reżyserami?
Reżyserzy zgłaszają się do mnie i jeśli film mi się spodoba, wtedy piszę do niego muzykę. Reżysera nigdy nie ma w studio. Konsultuję z nim jedynie wstępne założenia, czasem instrumentarium. 

Co sądzisz o nielegalnym obiegu muzyki w internecie?
Czasami myślę, że muzyka powinna być dla świata, więc za darmo. Ale muzycy muszą przecież z czegoś żyć. Jako dziecko kradłem płyty ze sklepów, albo przegrywałem od znajomych, ale kiedy miałem pieniądze to chciałem kupować płyty. Oczywiście, że sprzedaż płyt maleje. W zeszłym roku straciliśmy 110 tysięcy dolarów, ale ja nie myślę o tym jak o tragedii, ale jak o wyzwaniu. Lubie wyzwania. 

Na koniec, pewnie domyśliłeś się, że jestem dziennikarzem. Dlaczego tak nasz nie lubisz?
Jesteś dziennikarzem? Get the fuck out of here! /śmiech/.
Nie lubię dziennikarzy, dlatego, że wydaje im się, że nie różnią się od muzyków, że wszystko rozumieją. A nic nie rozumieją. Kiedy wydajesz płytę, to tak, jakbyś wydawał na świat swoje dziecko. A oni tylko czekają na to by je rozszarpać. Potem piszą recenzję tak, jakby ich głos był słowem Boga, a nie jednego, sfrustrowanego faceta. Dziennikarstwo zmieniło się w pornografię. Do tego jeszcze jeśli napiszesz tekst, to twój naczelny potnie go tak, by zrozumiał go najgłupszy człowiek świata. Ludzie głupieją coraz bardziej. Politykom się to podoba, bo łatwiej rządzić bandą głupoli. A muzyka ma swoją polityczną siłę co pokazały lata 60te.