Don't Stop Sonny!

Autor: 
Andrzej Tersa
Zdjęcie: 
Autor zdjęcia: 
mat. promocyjne

Sonny Rollins świętuje dziś 94 urodziny. Dzisiaj już nie można prosić go żeby nie zaprzestawał grania, ale możemy cieszyc się, że wciąż jest wśród nas. W niewydawanym już magazynie "Jazz & Classics" na okazję koncertu poprosiłem pana Andrzeja Tersę, którego uważam za jednego z najświetniejszych znawców twóczości Rollinsa, a także wyśmienitego biografa tego twórcy i autora jego dyskografii, o napisanie artyułu na temat wybitnego saksofonisty. Teraz na stronach www.jazzarium.pl artykuł ten w penej, nieograniczonej ramami drukarskimi formie pragę przypomnieć. (Maciej Karłowski)

Sonny Rollins to postać niezwykle ważna w historii muzyki jazzowej, będąca inspiracją i niedościgłym wzorem przede wszystkim dla saksofonistów tenorowych, choć nie tylko. Ten sędziwy już artysta – skończy w tym roku 74 lata (!) , bodaj ostatni z żyjących wielkich jazzu, wciąż jest koncertującym muzykiem, odbywającym trasy w Europie, Japonii i Stanach. W Polsce występował dotychczas jeden raz - w październiku 1980 roku, na scenie festiwalu Jazz Jamboree, również w Sali Kongresowej.

Zbliżający się koncert będzie okazją dotknięcia mitu, obcowania z wielkim artystą, poznania jednego z nielicznych kreatorów historii muzyki. Miałem okazję kilkakrotnie w ostatnich latach słuchać Rollinsa w Niemczech i Holandii. Jego prezentacje były lepsze i gorsze, jednak zawsze na wysokim poziomie, jednakowo porażające siłą wyrazu muzyki mistrza, brzmieniem instrumentu, inwencją melodyczną, zadziwiające kondycją – ponad 2. godzinne, będące czasem niemal nieprzerwanymi, niekończącymi się partiami solowymi. Wydaje się, że czas nie jest w stanie zmienić fascynacji Rollinsa instrumentem, pasji grania wciąż i wciąż, co wielokrotnie podkreślał w swoich wypowiedziach na przestrzeni długiej muzycznej kariery.

 

Sonny Rollins, a właściwie Theodore, Walter (‘Sonny’ to przydomek) Rollins urodził się w 1930 roku, pod znakiem Panny – 7 września w Nowym Jorku, który w latach młodości Rollinsa stawał się stolicą jazzu. Rodzina Rollinsów, choć nie w jednym miejscu, zawsze zamieszkiwała w sercu jazzu – Harlemie. Rodzinne korzenie – Karaiby, sąsiedztwo sal gdzie grywana była muzyka – Cotton Club, Savoy Ballroom i występujący tam artyści, towarzystwo dorastających, aktywnych od wczesnych lat, przyszłych mistrzów jazzu, to czynniki kształtujące wielkiego muzyka, instrumentalistę, jazzmana. Rollinsa trzeba zaliczyć do grupy tych, o których nieodżałowany, zmarły przedwcześnie wybitny trębacz nowego jazzu mówił –„on jest MUZYKĄ”.

Atmosfera domu rodzinnego i miejsca dorastania przesiąknięta była muzyką. Muzykalna też była cała rodzina - matka nucąca przy domowych czynnościach, czasem grająca i śpiewająca dzieciom piosenki w ulubionym rytmie - calypso, starsi brat i siostra, studiujący muzykę, muzykujący krewni. Odwiedzając właśnie krewnych, 6. letni Theodor usłyszał z płyt wuja po raz pierwszy i zwrócił uwagę na saksofon – jeszcze wtedy – altowy i grającego na nim Louisa Jordana, lidera popularnego wówczas jump-bandu prezentującego niezwykle żywiołową muzykę, również w klubach, do tańca. Za drzwiami rodzinnego domu rozbrzmiewała więc muzyka klubów i sal koncertowych, mieszkali sąsiedzi, starsi i młodsi – Coleman Hawkins, Bud Powell, Jackie McLean, Kenny Drew, Art Taylor a nawet Duke Ellington – najjaśniejsze gwiazdy szybko zdobywającego popularność jazzu. Do tego wrodzone zdolności, zapewne odziedziczone po matce (ojciec był zawodowym oficerem US Navy) zadecydowały, że Rollins nie mógł wybrać inaczej – został muzykiem.

W ślad za starszym rodzeństwem 8. letni Rollins rozpoczął muzyczną edukacje od pianina, by wkrótce, bo już po roku, pobierać lekcje gry na saksofonie altowym („Co uczyniło, że postanowiłem być muzykiem, to – saksofon. Był taki piękny i błyszczący… Zakochałem się w instrumencie.”). 14. letni Theodor pod wpływem grającego na alcie kuzyna zdecydował się na ten instrument. Wtedy też usłyszał z płyt jednego z najwybitniejszych muzyków, przyszłego wielkiego innowatora jazzu, Charliego Parkera. Alt nie był jednak przeznaczeniem dojrzewającego Rollinsa. Wkrótce zmienił instrument – na saksofon tenorowy, swój pierwszy prezent – firmy King, i już jako 16. latek rozpoczął pierwsze publiczne występy w klubach na sąsiednich ulicach. W tym na najsłynniejszej jazzowej ulicy świata, 52nd Street. Ciągle jeszcze był uczniem, miał krótką przygodę z inną ze sztuk pięknych – malarstwem, jednak ostatecznie wybrał muzykę. Różnorodne zdolności i niezwykła muzykalność imponowały kolegom, grać potrafił bowiem na wszystkich instrumentach wzbudzając podziw i respekt. Dość, że wkrótce poprowadził szkolny zespół w składzie: alcista Jackie McLean, pianista Kenny Drew i bębniarz Art Taylor – sami wielcy! Że też nie można było chodzić z nimi do szkoły! Idolem Rollinsa wówczas był Coleman Hawkins, saksofonista tenorowy mieszkający w sąsiedztwie. Jego fotografię z autografem długo przechowywał („Hawkins wywierał na mnie największy wpływ kiedy zaczynałem grać”). Za kilkanaście lat miał stanąć obok swego mistrza na scenie festiwalu Newport Jazz Festiwal i zagrać wspólnie koncert, a później nagrać płytę, gdzie to Hawkins był gościem.

Przyszedł koniec nauki w szkole średniej i z tego to czasu pochodzi kontrowersja na temat daty urodzin Rollinsa. By zostać członkiem związku muzyków i uzyskać prawo do zarobkowych występów, należało być pełnoletnim – stąd data urodzin 1929 rok, co w 1947 roku czyniło Rollinsa 18. latkiem. Tak oto przed Rollinsem otworzyły się drzwi wielkiego świata: sztuki, sławy, nowego życia – jazzu… Niestety, nie wolnego od pułapek narkotyków i alkoholu, których nie potrafiło uniknąć wielu, nawet największych…

Występując w tym czasie Rollins często grywał w trio – bez fortepianu, z towarzyszeniem basu i bębnów. Niezwykle wcześnie wybrał drogę doskonalenia swego mistrzostwa melodyczno – improwizatorskiego, z którego słynie i które prezentuje niezależnie od składu zespołu towarzyszącego. Prawdopodobnie w takim właśnie składzie, w jednym z klubów Bronxu, usłyszał go po raz pierwszy, pewnego niedzielnego popołudnia Miles Davis, inna gwiazda wschodząca właśnie na jazzowym firmamencie. Kolejnym wielkim, którego spotkał młodziutki Rollins był uznany stylista i indywidualność - Thelonious Monk. Jazz przechodził okres wielkiego przełomu – kończyła się era tradycyjna – nadchodził modern jazz. W klubach Harlemu grywali najważniejsi innowatorzy. W styczniu 1949 roku przyszedł pierwszy angaż do sesji nagraniowej od Babsa Gonzalesa, śpiewającego lidera zespołów. W składzie obok Rollinsa grał wybitny już wówczas puzonista Jay Jay Johnson. Ten ostatni wkrótce zaproponował Rollinsowi nagrania, włączając do repertuaru dwie kompozycje tenorzysty. Kolejny angaż z Milesem Davisem i nagrania w słynnym Birdland transmitowane przez radio. Rollins zaczął obracać się wśród największych muzyków be-bopu. I, jeśli z muzycznego punktu widzenia było to niezwykle wartościowe doświadczenie, to do życia młodego człowieka wniosło wyjątkowo negatywne, niszczące skutki: papierosy, alkohol, heroina  i …pierwsza kuracja odwykowa w 1950 roku („Wszyscy wiedzieliśmy, że Bird (Charlie Parker – przyp. AT) bierze narkotyki i wydawało mi się, że nie musi to być nic złego jeśli Bird to robi. Starałem się wówczas być jak Bird, na wszelkie sposoby…”).

Calypso, jump-bands, orkiestry swingowe, Louis Jordan, Coleman Hawkins, Thelonious Monk, Charlie Parker, Miles Davis… Wszystko to razem zadecydowało o mistrzostwie  Rollinsa, rozwijało jego indywidualność, a w konsekwencji i niezależność. Stale doskonalił główną cechę swego twórczego talentu – sztukę improwizacji i potężne brzmienie. Choć początkowo nie oparł się muzycznym wpływom Colemana Hawkinsa i Charliego Parkera, z biegiem lat kształtował swój indywidualny styl, przejawiający się w krótkich, szarpanych motywach, pauzach, frazach granych staccato, ale też niewiarygodnie długich kadencjach pełnych zaskakujących pomysłów, osadzonych w melodii i rytmie.

Lata 50. to dla Rollinsa okres niezwykle intensywnej pracy, udokumentowany wieloma nagraniami i płytami dla wytwórni Prestige i Riverside, początkowo w zespołach Davisa, później też pod własnym nazwiskiem oraz z Theloniousem Monkiem),  Contemporary i Blue Note. Z muzycznego punktu widzenia nagrania z drugiej połowy 5. dekady ubiegłego wieku są chyba najbardziej wartościowe. Początek lat 50. to rosnące uzależnienie Rollinsa od heroiny, destabilizacja życia osobistego zakończona kilkumiesięcznym, dwukrotnym pobytem w więzieniu (napad z bronią w ręku i narkotyki) i dwukrotną kuracją odwykową (Max Roach przestrzegał w owych czasach młodych muzyków: „Kiedy przyjedziesz do Nowego Jorku, trzymaj się z daleka od Charliego Parkera i Sonnyego Rollinsa”). To jednak, co Rollins nagrał w drugiej połowie dekady, i to zarówno jako lider jak i sideman, jest niezmiennie powszechnie wysoko oceniane. Okres ten rozpoczyna udział Rollinsa w kwintecie prowadzonym przez Maxa Rocha i wybitnego trębacza Clifforda Browna pod nazwą Clifford Bron & Max Roach Quintet. Kwintet ten powszechnie uznawany jest za jeden z najbardziej ważnych i znaczących zespołów w historii muzyki jazzowej. Z powodu przedwczesnej, tragicznej śmierci Browna nie pozostało niestety po kwintecie zbyt wiele nagrań. Jednak to, co pozostało, świadczy o wyjątkowym potencjale pięciu muzyków, szczególnie liderów i Sonnyego. Z zespołem tym Rollins nagrał też swój album - Sonny Rollins Plus 4. Współpraca z Maxem Rochem przynosi osobliwy album Jazz In ¾ Time, gdzie wśród „jazzowych walców” są dwa autorstwa Rollinsa – Blues Waltz i Valse Hot. Ponadto, z tego niezwykle bogatego w dokonania okresu wyróżnić trzeba Saxophone Colossus i Tenor Madness (z udziałem Johna Coltranea w jednym utworze) dla Prestige, Brilliant Corners (liderem był Thelonious Monk) dla Riverside, Way Out West dla Contemporary. Kompozycja Blue Seven  z ‘Saxophone Colossus’ to perełka jazzowej sztuki improwizacji, będąca przedmiotem naukowych, muzykologicznych dysertacji! Koniec dekady to szczyt twórczych osiągnięć Rollinsa udokumentowany albumami dla Blue Note: Newk’s Time i Live At The Village Vanguard. Na tym ostatnim rozwinął w pełni swoją koncepcję gry w trio bez fortepianu. Muzyczną obecność w dekadzie lat 50. ub. wieku kończą albumy, których każdy jest ciekawy nawet z formalnego punktu widzenia. Freedom Suite dla Riverside z 1958 roku, w trio - wysoko ocenione, pierwsze muzyczne, programowe, rozbudowane  dzieło Rollinsa. Big Brass dla Metrojazz, to Rollins z orkiestrą bez instrumentów stroikowych. W takiej, pozornie, niewygodnej sytuacji z saksofonu Rollinsa płynie strumień muzyki. Druga połowa lat 50. to ogromne powodzenie Rollinsa, nie koniecznie związane z jego nowatorstwem, a raczej z żywiołowością i temperamentem. Wydawało się, że to on będzie najbardziej wpływowym saksofonistą dekady. Ale na jazzowej scenie pojawił się John Coltrane. Rollins był coraz bardziej z siebie niezadowolony… W roku 1959 wyjechał jeszcze do Europy, po raz pierwszy, po czym zniknął ze sceny na dwa lata.

Jako postać znana i oryginalna, obdarzany był Rollins przydomkami. ‘Sonny’ – słoneczny, to oczywiście jego usposobieniu. Inne to ‘New Bird’ lub ‘Bird of the Tenor’ w nawiązaniu do Charliego ‘Birda’ Parkera, a w uznaniu dla sztuki Rollinsa. Jeszcze inny ‘Newk’, to z kolei odniesienie do fizycznego podobieństwa i postury popularnego basebolisty Davida Newcombea. Ostatnim był ‘Saxophone Colossus’, nadany Rollinsowi poprzez tytuł filmu, powstałego w 1986 roku. Przydomek ten to oczywiście wyraz atencji i uznania dla osobowości muzycznej tak niezwykłej miary.

Pierwszy z kilku w swym artystycznym życiu okresów publicznej nieobecności, spędza Rollins poświęcając się studiowaniu muzyki, filozofii, metafizyki, oddając się ćwiczeniom fizycznym i uparcie doskonaląc grę na instrumencie. Podobno, by nie przeszkadzać sąsiadom, ćwiczył grę na moście Williamsburg Bridge ponad rzeką East River. Art Blakey lider i promotor niezliczonej rzeszy młodych muzyków powiedział o Rollinsie „…nigdy nie spotkałem faceta tak zdeterminowanego …”. 

 

Lata 60. ub. wieku są dla Rollinsa łaskawe. Przodował w ankietach popularności magazynów muzycznych, cieszył się powszechnym uznaniem muzyków i krytyków, podpisał lukratywny kontrakt  z firmą RCA na 5 albumów w ciągu 3 lat za 90 tys. dolarów, plus 10 tys. za każdy następny album. Powstają m. in.: The Bridge, klasyczny, wielokrotnie wznawiany, Our Man In Jazz utrwalający free jazzowe eksperymenty (nie przez wszystkich równie wysoko oceniany),  Sonny Meets Hawk - muzyczne spotkanie z idolem Colemanem Hawkinsem (John Zorn powiedział o tej płycie, że Rollins „…gra najbardziej zajebiste rzeczy jakie słyszałem…”) i Now’s The Time m.in. z Thadem Jonesem i Herbiem Hancockiem. Druga połowa dekady to nowy kontrakt – tym razem z ABC Impulse i dobre albumy There Will Never Be Another You, On Impulse, East Broadway Rundown (kolejny raz trio bez fortepianu z trąbką Freddiego Hubbarda) oraz nagrana z orkiestrą Olivera Nelsona muzyka do filmu Alfie, wydana jako samodzielny album, oceniona bardzo wysoko. Koniec lat 60. to tryumfy Johna Coltranea i okres wzrastającego samoniezadowolenia Rollinsa.

W 1962 roku miało miejsce pierwsze spotkanie Rollinsa z Polską. W trakcie letniej 2. miesięcznej trasy koncertowej polskich ‘Wreckersów’ Andrzeja Trzaskowskiego, nasi muzycy odwiedzili klub Mc’Kies, gdzie grał Rollins z Jimem Hallem. Po koncercie Rollins dołączył do towarzystwa polskich muzyków i zaszczycił ich rozmową. Drugie spotkanie nastąpiło w 1965 roku już w Europie. W trakcie kolejnej europejskiej trasy, Rollins grał w sztokholmskim klubie „Gyllene Cyrkeln”. Na pewno spotkał tam polskich muzyków - w tym samym czasie grał tam Krzysztof Komeda. Biografowie Komedy mówią o udziale polskiego piannisty w zespole towarzyszącym Rollinsowi.

Lata 60. w sztuce w ogóle, a muzyce chyba w szczególności, to lata przeobrażeń stylistycznych, okres niepokojów społecznych i twórczych. Również image Rollinsa w tym czasie ulega stałym przeobrażeniom. Patrząc na muzyka poprzez obiektyw fotografów, widzimy eleganckiego gentlemana w garniturze, bitnika w berecie i samodziałowej marynarce, elegancko ostrzyżonego. Innym razem z ‘kozią’ bródką i ogoloną na ‘zero’ głową, kiedy indziej atletę z typowym dla dzisiejszych punków ‘irokezem’. By wreszcie, na przełomie lat 60. i 70. zobaczyć Rollinsa z fryzurą ‘afro’. Do dziś znane jest też upodobanie Rollinsa do zmiennych, oryginalnych nakryć głowy: różnych beretów, kaszkietów, kapelusików, ‘mycek’.

Kolejna ucieczka Rollinsa ze sceny na kilkanaście miesięcy 1969 i 1970 roku. Wcześniej były koncerty w Japonii, po jednym z których, w 1968 roku odwiedził Indie, interesując się religią i sztukami medytacji. Po powrocie dawał solowe(!) koncerty, lecz wkrótce ponownie udał się do Indii, tym razem na dłużej. Zamieszkał w klasztorze poświęcając się religii i yodze. Komentując to wiele lat później mówił, że oczywiście nie chodzi o to, by stać na głowie i nie chodzi też o samą yogę. Najważniejsza jest sztuka koncentracji, doskonalenie umiejętności całkowitego oddania się muzyce, przekonanie o dokonaniu właściwego wyboru.

Lata 70. rozpoczął Rollins dwiema kolejnymi trasami europejskimi, nie nagrywał. Dopiero rok 1972 przyniósł, po sfinalizowaniu owocującego do dziś kontraktu z Fantasty/Milestone, nowy album o nazwie Next Album. Słyszymy tu Rollinsa grającego również na saksofonie sopranowym – jedna z dwu formalnych innowacji – tu i jeszcze później sopran oraz, jeden raz, lyricon - elektroniczny instrument stroikowy. Ten kolejny album zostaje bardzo dobrze przyjęty przez krytyków i publiczność. W 1973 roku, czytelnicy najpopularniejszego miesięcznika jazzowego Down Beat „wprowadzają” Rollinsa do panteonu sław, przyznając mu 38. w historii tytuł „The member of the Down Beat Hall Of Fame”. Od tego czasu, niezmiennie do dziś, dość regularnie Rollins nagrywa kolejne albumy dla Milestone. Niezmiennie też uznawany jest za czołowego, jeśli nie najwybitniejszego saksofonistę świata. Od wydanego w 1981 roku No Problem jest producentem swoich albumów. Wespół z żoną Lucille, Szwedką z pochodzenia, która też pełni funkcje menagera, opiekuna i rzecznika prasowego w jednej osobie. W środowisku opowiada się historie o trudnościach jakie napotykają chętni do spotkań z mistrzem. Lucille skutecznie chroni męża przed nadmiarem wrażeń.

Lata 80. to też początek stabilizacji składu muzyków towarzyszących mistrzowi, który rzadko zmienia skład swoich zespołów, koncentrując się na instrumencie. Wyjątek stanowi nabytek w postaci puzonisty Cliftona Andersona, skądinąd siostrzeńca Rollinsa. Ten czas to również bardzo częste pobyty muzyka w Japonii. Jest tam niezwykle popularny do dziś, grywając również z miejscowymi muzykami, np. Kikuchi, Masuo, Watanabe. Japoński oddział RCA nagrał jeden z koncertów i wydał płytę In Japan (na gitarze – Masuo). Japończycy słyną z oryginalnych pomysłów na muzykę, co w przypadku Rollinsa zmaterializowało się kolejnymi osobliwościami – organizacją tras koncertowych ze specjalnymi kwartetami, gdzie muzykami towarzyszącymi byli ówcześni czołowi wykonawcy bardzo popularnego elektrycznego jazzu: w 1981 roku Georgie Duke i Stanley Clarke, a w 1983 – Pat Metheny, Alphonso Johnson i Jack DeJohnette. Sympatie i popularność urosły tak znacznie, że jeden z japońskich koncernów metalurgicznych zatrudnił Rollinsa w końcu lat 80. w telewizyjnej reklamie, gdzie jakość stali przyrównano do siły brzmienia jego saksofonu. Nie bez przyczyny wybrał też Rollins Japonię na miejsce prapremierowego wykonania swego koncertu na saksofon i orkiestrę symfoniczną, w aranżacji i pod dyrekcją fińskiego muzyka jazzowego Heikki Sarmato, latem 1986 roku.

Z kolejnych dokonań Rollinsa na uwagę zasługują: nagrany na  żywo w 1974 w Szwajcarii The Cutting Edge z Rufusem Harlemem na kobzie, również koncertowy Don’t Stop The Carnival z 1978, z nieodżałowanym Tonym Williamsem na bębnach i Donaldem Byrdem na trąbce. Występ Rollinsa z  pianistą Mc Coy Tynerem, basistą Ronem Carterem i dawnym partnerem z lat 50. Maxem Rochem na bębnach, w Białym Domu za prezydentury Jimmiego Cartera, dał początek wielkiemu tourne amerykańskiemu. Na bębnach zagrał Al Foster. Większość z 20. koncertów była nagrywana, w wyniku czego powstał doskonały album Mileston Jazz Stars. Nagrany w 1979 roku Don’t Ask jest ciekawy ze względu na współpracę Rollinsa z doskonałym, niedocenionym gitarzystą Larrym Coryellem.

W glorii sławy, popularności i uznania, w doskonałej formie przyjechał w 1980 roku do Polski, by w Sali Kongresowej dać doskonały występ. O nagranie tego koncertu, transmitowanego przez Polskie Radio i TV pytają kolekcjonerzy, miłośnicy jazzu, również spoza naszych granic. W następnym roku zagrał dla fanów rocka(!) – użyczył swego saksofonu Rolling Stonesom na płyte Tattoo You. Dograł ścieżkę do gotowego materiału. Poszukując nowych możliwości melodycznych i brzmieniowych, zaangażował Rollins dwóch gitarzystów i nagrał w 1982 roku doskonały album Reel Life. Niezwykłym w dorobku Rollinsa jest także nagrany w 1985 roku, koncertowy - Solo Album. Zupełnie solowe próby podejmował Rollins już w latach 50.. Ta jednak płyta jest wypełniona całkowicie nieprzerwanym solowym popisem mistrza. Zadziwia bogactwem pomysłów melodycznych, brzmieniowych i rytmicznych. Została jednakowo najwyżej oceniona przez uznanych krytyków zarówno amerykańskich i japońskich periodyków. Kolejne albumy Rollinsa to muzyczna historia: „Nie wiem. Być może jazz stanie się w przyszłości rodzajem muzyki kameralnej. … Jazz jest muzyką rodzącą się w głowie, ale też i w sercu. Wszystko co robię, to jedynie starania by podtrzymywać przy życiu korzenie jazzu i dbać o ich zdrowie. Jeśli będziemy to robili, jazz może czuć się bezpiecznie. … Nie starajmy się czynić jazzu zbytnio zapisanym, czy nawet zbyt akceptowanym, ponieważ to go zabija.” Nagrywał więc standardy (jak na Falling In Love With Jazz z 1989 roku, Old Flames z 1993 roku), dużo swoich kompozycji, często w ulubionym rytmie calypso – utwory wręcz taneczne: Island Lady, G-Man, Don’t Stop The Carnival, The Duke Of Iron. Grał piękne, liryczne, uduchowione ballady jak na Sonny Rollins + 3 z 1995 roku. Zawsze niezmiennie pełne energii i pomysłów w niekończących się partiach solowych.

 

Fenomen Rollinsa skłonił Roberta Mugge’a do wyprodukowania filmu Saxophone Colossus, którego osią jest koncert na otwartej scenie nowojorskich jednym z nowojorskich parków oraz wywiad z Rollinsem i jego żoną. Rollins gra tu z nieprawdopodobną siłą i pasją swoje ulubione taneczne tematy wraz z Don’t Stop The Carnival. Grając chodzi po kamiennej scenie, z której w pewnym momencie zeskakuje i … co widzimy? Kamera opuszcza obiektyw na … leżącego na ziemi, na plecach, i nieprzerywanie grającego Rollinsa! (Tytuł jednej z recenzji to „Stones and bones” – kamienie i kości.) Sfilmowany i nagrany koncert stał się też treścią albumu G-man.

Lata 90. to okres ’sumowania’ przez wytwórnie płytowe współpracujące z Rollinsem jego dorobku muzycznego. Pierwsza była Fantasty/Prestige z siedmiodyskowym The Complete Prestige Recordings wydanym w 1991 roku, ze staranną broszurą. Niektóre z nagrań wznowiono po 40. latach po raz pierwszy, choć by sprawiedliwości stało się zadość, należy napisać o włoskim poczwórnym boksie analogowym The Prestige Years – łącznie 16  longplejów Prestige/Fonit Cetra z 1982 roku. W 1996 francuski oddział RCA wydał siedmiodyskowy box The Complete Sonny Rollins RCA Victor Recordings (1962-64). Jednak zdecydowanie bardziej oryginalne, starannie wydane i kompletne były amerykańska i japońska edycje The Complete SR RCA Victor Recordings, sześciodyskowe, z 1997 roku, w formie książeczki, z bogatymi notami i fotografiami. Nie popisała się Blue Note ze swym pięciodyskowym boxem Complete Blue Note Recordings. Faktycznie było to 5 oryginalnych albumów na CD, zebranych do jednego pudełka, niezbyt starannie zresztą wyprodukowanego. (Nie jest to zatem na pewno „complete recordings”!) Rok 1996 to 25. lecie kontraktu Rollinsa z Fantasty/Milestone. Wytwórnia uczciła jubileusz interesującym dwudyskowym boxem z broszurą, Silver City, będącym autorskim wyborem Rollinsa z jego dorobku pod znakiem tej wytwórni. Wreszcie, w roku 2000, ukazał się pięciodyskowy box The Freelance Years, The Complete Riverside & Contemporary Recordings. Nie wydano jeszcze kompletu na Impulse, co dziwi, bo bodaj jako pierwsze zaczęły się ukazywać, tak modne obecnie reedycje właśnie albumów tej wytwórni.

O tym, jakim człowiekiem jest Rollins teraz, mówi Bobby Broom (członek zespołów Rollinsa w latach 80.:”Nie do przecenienia w moim rozwoju jako muzyka jazzowego, były te cztery czy pięć lat spędzonych w towarzystwie Rollinsa, w podróżach po świecie. Sonny Rollins uczył, dając przykład jak wieść jazowe życie z godnością, szczerością, wrażliwością, siłą, poczuciem dyscypliny, humoru i akceptacji. Od niego rozpocząłem lekcje życia przez muzykę.”. O tym z kolei jak pracuje się z Rollinsem mówi jego siostrzeniec: „Praca z Sonnym nie daje się przełożyć na słowa, jest tak metafizycznym doświadczeniem. Sonny ma tak spontaniczne podejście do muzyki, że jest dla nas, współpracujących z nim wyzwaniem. Na przykład, w trakcie sesji do ‘Dancing In The Dark’. Sonny wybrał materiał i zaprosił mnie na próbę. Pracowaliśmy nad kawałkiem coś koło godziny, szukając harmonii i aranżując, by brzmiało jak najlepiej. Pamiętam, opuszczałem tę próbę / muzyczną lekcję podekscytowany, w przekonaniu że zabrzmi w nagraniu wspaniale! Gdy zjawiliśmy się w studio, Sonny podał tytuł i pierwsze co zrobił to zmienił tonację (taśma już poszła). Potem zupełnie zmienił wypracowaną wcześniej aranżację. Sonny naprawdę uczył mnie tego dnia muzyki, jak zresztą każdego dnia z nim. Moim zdaniem jest wyjątkowy, nieporównywalny.”. Jaką opinię mają o Rollinsie saksofoniści; Branford Marsalis – „Gdy mam problemy techniczne z saksofonem – telefonuję do Sonnyego”, Steve Lacy – „Nie spotkałem nikogo tak zakochanego w saksofonie tenorowym jak Sonny. Naprawdę kocha instrument i go rozumie. Wie o nim wszystko.”.

Choć nie nagrywa ostatnio i niewiele koncertuje, nadal cieszy się uznaniem i popularnością, czego świadectwem jest wynik plebiscytu wśród czytelników Down Beatu za 2003 rok, w kategorii ‘saksofon tenorowy’ – pierwsza pozycja z dwukrotną przewagą ilości głosów wobec drugiego – Joe Lovano. (Rollins ‘sklasyfikowany’ jest również w grupie ‘artysta roku’.) Jak dotąd, ostatnimi albumami Rollinsa pozostają nagrany w 1998 roku Global Warming i w 2000 roku – This Is What I Do, na jubileusz siedemdziesiątych urodzin artysty. Temu pierwszemu towarzyszy przesłanie Rollinsa o obowiązku dbania o to, co nas otacza, co czyni życie pięknym i wartościowym. Muzyk uznaje ten album za dzieło programowe, swój protest song, jak ‘Freedom Suite’ w latach pięćdziesiątych - wszak jazz był zawsze muzyką protestu - przeciw dewastacji naszej planety. Drugi album, jak wskazuje tytuł, to wizytówka saksofonisty: własne tematy, standardy, jazzowe ballady i to, co najważniejsze - rytm… Za sprawą afroamerykańskich muzyków wyrósł jazz, który w formach jeszcze pierwotnych, na co zwraca uwagę Rollins, kultywowany jest w brazylijskiej Bahii, przez takich samych potomków afrykańskich niewolników. Nazwa stolicy stanu Bahia – Salwador, to tytuł otwierającej album kompozycji Rollinsa. Muzyka ostatniego albumu tchnie spokojem, zadumą. Uderza w nim fascynacja rytmem, melodią, mistrzostwo techniki instrumentalnej i nieustająca miłość muzyki, której swingujący woal budzi w słuchaczach tyle emocji. Mistrz jest w formie, bo jak powiedział kiedyś: „Gdy jestem w formie, pozwalam, by to muzyka mną grała.”. Pozwalał na to nieskończenie wiele razy i za to go pamiętamy, choć dziś już za saksofon raczej nie chwyta.