Chick Corea i Steve Gadd – pięć dekad muzycznej przyjaźni

Autor: 
Maciej Karłowski
Zdjęcie: 

No to mamy jak nic wydarzenie na miarę światową. Sprawa jest bardzo poważna, choć uśmiechnięte twarze muzyków spoglądający ze wspólnego zdjęcia wewnątrz książeczki dołączonej do płyty, powadze mogą przeczyć. Chick Corea na nowo spotkał się ze Stevem Gaddem. I tu pytanie do czytelników ile lat trwa ta muzyczna przyjaźń.

W zapowiedziach wydawcy, ale nie tylko, mowa jest o czterech dekadach. I trudno uznać tę informację za fałszywą. Co nieco podpowiada nam dyskografia Szalonego Kapelusznika. Przeglądając ją bowiem niechybnie natrafimy na rok 1978, a tam na jeden z trzech wówczas wydanych studyjnych albumów, zatytułowany „Friends”. Zanim archiwiści jazzowi podniosą gromy śpieszę z koniecznym dopowiedzeniem, że oprócz tej trójcy płytowej ukazały się również płyty koncertowe w liczbie dwóch. Jedna w duecie z Herbiem Hancockiem, druga z formacją Return To Forever, w tym samym roku zresztą rozwiązaną przed Coreę. Na żadnej z nich, poza „Friends” jednak nie ma na liście płac Steve’a Gadda. Nie widnieje on również na innych wcześniejszych płytach pianisty. Jak nic więc 1978 roku to zapewne pierwszy dokument płytowy przyjaźni. Na oficjalnej stronie Corei jednak jak byk napisane jest, że płytą „Chinese Butterfly” kumple fetują złoty jubileusz. I to też może nie powinno jakoś specjalnie dziwić, bo przecież dlaczego niby znajomość miałaby rozpocząć się od razu od nagrania studyjnej płyty. Obydwaj panowie ostatecznie mieszkali od dawna w Nowym Jorku i ich drogi mogły przeciąć się całą dekadę wcześniej, a tylko niezbadane koleje losu nie rzuciły ich sobie z artystyczne ramiona. Możliwe też bardzo, że było całkiem inaczej i, że panowie grywali ze sobą himerycznie na długo zanim nastał czas studyjnej konsumpcji znajomości. Jak było naprawdę to trzeba by zapytać ich samych, co może wcale nie być takie łatwe, bo jak na razie Corea/Gadd Band nie został zapowiedziany z żadnym z ujawnionych do tej pory programach polskich festiwali.

Ale płyta już jest. Od drugiej połowy stycznia możemy starać się wypatrzeć ją na półkach. I pewnie nie będzie kosztowało nas to wiele wysiłku, bo okładka, zielona, chiński motyl pomarańczowy, a album podwójny i wydany przed Concord, a więc label mający u nas swoje przedstawicielstwo. Wiecie już zapewne, m.in. z newsa jaki publikowaliśmy jakiś czas temu, że Corea/Gadd Band to formacja gwiazdorska albo lepiej powiedzieć gwiazdorska i ekspercka zarazem. Na saksofonach po prostu Steve Wilson, na kontrabasie pochodzący z Kuby Carlitos Del Puerto a więc młodzian mający na koncie współpracę bagatela choćby z Quincym Jonesem, Herbiem Hancockiem, Steviem Wonderem czy Barbrą Streisand. Jest też Wenezuelczyk z Carracas, Luisito Quintero, podpora Spanish Harlem Orchestra,  wokalista Philip Bailey, tak, tak jeden z dwóch głosów legendarnej Earth Wind And Fire i w końcu znany na z koncertów w Polsce Lionel Loueke – człowiek, tak zdolny manualnie, że w jego rękach gitara staje się instrumentem wręcz nieprzyzwoicie prostym w obsłudze i tak muzykalnym, że zapraszają go wszyscy najwięksi jazzmani świata, choćby miał zagrać ledwie jedną solówkę.

Ognie w oczach bez wątpienia wywoła fakt, że Corea, na okoliczność odnowienia sztamy ze Stevem Gaddem, chwycił za pióro i napisał pięć nowych kompozycji. A kompozytorem Corea jest przednim, nawet jeśli już od dawna nie piszę tak chwytliwych tematów jak w czasach Electric Band, że o dekadzie „Spain”, „La Fiesty” czy „Crystal Silent” nie wspomnę. W jego umyśle skomplikowane rytmy, wyrafinowane harmonie i formy nabierają kształtu niezwykle przyjaznego dla ucha. Tak przyjaznego, że słuchacz nie podejrzewa nawet kryjących się pod spodem złożoności i finezji ich stosowania. Tak napisane kompozycje wymagają nietuzinkowych instrumentalistów. I tacy od zawsze w orbicie Corei byli obecni. Teraz również są. Dla wszystkich z nich możliwość grania z bohaterami, dzięki którym pokochali jazz, to nie tylko wielkie wyróżnienie, ale również arcyważne zdarzenie w życiu. Różnie o tym mówią, dla Lionela Loueke była to „lekcja, od prawdziwych mistrzów”, dla Steve’a Wilsona „nie dające się ująć w słowa błogosławieństwo”. Carlitos wspomina to jako „niesamowita okazja i honor” a Luisito wyznaje, jak o największym marzeniu, które się spełniło”. Jedno jest pewne, być częścią The Chick Corea + Steve Gadd Band to naprawdę COŚ, tym bardziej, że weterani nie tylko zaprosili do wspólnego grania, ale też nie szczędzili pochwał zarówno tym, z którymi grali już wcześniej, jak i tym, których na muzycznej drodze po raz pierwszy.

W takich warunkach musiała powstać muzyka zapierająca dech w piersiach, znakomicie zagrana, mająca groove, potoczystość, lekkość i rozmach. I powstała. Zajęło to 10 dni pracy w studiu, którą wszyscy wspinają jak cudowną muzyczną podróż w nieznane. Grało się panom pięknie do tego stopnia, a owoce pracy tak znakomite i liczne, że nie zmieściły się na jednym krążku. Pięć nowych utworów Corei, jeden napisany w tandemie z Lionelem Loueke i jeden Steve’a Gadda wsparte zostały kompozycją Johna McLaughlina („Chick Chums”) i klasykiem coreowskim „Return To Forever” i tutaj głosu użyczył wspomniany już Philip Bailey. Ale album podwójny w przypadku, gdy firmują go legendy, to żadna przeszkoda i jestem pewny, że rynek zareaguje na nieco droższą produkcję stosownie do jej gwiazdorskości.

Niechybnie mamy bardzo mocną kandydatkę do Nagrody Grammy! Właściwie to nie bardzo wiem kto potencjalnie mógłby jej zagrozić. Nie zanosi się na nową płytę Kietha Jarreta, tzn na płytę nagraną w ciągu ostatniego roku, ale nawet gdyby, to przecież wydając w ECM szanse są żadne, bo europejskie płyty nie biorą udziału w turnieju amerykańskiej akademii muzycznej. Namieszać może Herbie Hancock, ale o tym czy zdecyduje się wydać coś nowego w tym roku na razie nie wiemy. A reszta? Obawiam się, że lauru nie odbierze Corei, chyba, że w spektakularny sposób powróci do gry Pat Metheny.

A ja, przygnieciony pięciogwiazdkową wspaniałością nowej płyty wielkiego Chicka Corei i Steve’a Gadda, ledwie dysząc, grzebie w pośpiechu na półce, żeby odnaleźć stary album „Three Quartets” najbardziej przeze mnie lubiany i ceniony dowód współpracy obydwu muzyków. I jakoś przeczuwam, że z własnej woli chyba nie sięgnę więcej, ani żeby popatrzeć, ani żeby posłuchać jak brzmi lot chińskiego motyla.