Marcin Olak Poczytalny: Nadmiar

Autor: 
Marcin Olak

Dzwoneczki w marketach dzwonią na całego. Prezenty, kapusta, grzyby, ryby, bombki, światełka, renifery, wszystko. W nadmiarze. Nadmiar się rozdyma i robi się jeszcze bardziej potężny, wszechogarniający, wszystkomający… Dzyń, dzyń.

 

W zasadzie ta atmosfera przedświąteczna jest fajna. Jest w niej coś ciepłego i serdecznego. Jest okazja, jakoś łatwiej się myśli o innych; bo prezenty i ta atmosfera oczekiwania, to naprawdę jest OK. I jeszcze jakaś wiara, że dobro jest większe od zła. Że tym razem się uda… Tyle, że w tym roku chyba odpalili te dzwoneczki trochę za wcześnie. Taki falstart. Że choinki i Mikołaje zdążyły się opatrzeć, a życzliwość się wyżyczliwiła. I został pośpiech, zniecierpliwienie, trochę irytacji. Bo ja bym chciał więcej tej serdeczności, nawet tej nadziei, choćby i naiwnej, co mi tam! A tu nadmiar, taki trochę bezwstydny. Żeby jeszcze więcej, żeby poza wszystkie ramy, żeby bujniej, bardziej. Że ilość świadczy o jakości, żeby karmić ego ilością, żeby bardziej, bardziej…

 

A ja sobie siedzę na ławce. Słońce pomału zachodzi, ludzie się spieszą. W sumie rozumiem ten bieg, przecież teraz inaczej się nie da. Mam słuchawki na uszach, zmieniam ścieżkę dźwiękową. Voiceact. Tylko cztery głosy, żadnego nadmiaru. Anna Gadt, Marta Grzywacz, Natalia Kordiak i Gosia Zagajewska. Cztery kobiece głosy. Więcej nie potrzeba. Muzyka płynie powoli, słucham. Obserwuję nadmiar. Przewijam jakieś obrazki i krótkie teksty w telefonie. Tu palmy, tu jakiś luksusowy hotel? Chyba. A tu ktoś wylał z siebie nadmiar słów, obsobaczył znajomego muzyka. Że się nie umywa, że nie ma pojęcia. Żadnych argumentów, tylko sąd nie-wiadomo-kogo. Idiotyczny, bezczelny, niesprawiedliwy; mam nadzieję, że kumpel tego nie zauważy, nie zasłużył na to. Nawet, jeśli faktycznie nie zagrał najlepiej; nie wiem, nie było mnie tam. Ale jest filmik. Gra jakoś szczerze, chyba z serca, ale przyszedł nadmiar pewności siebie i zalał to wszystko. Taki sam przerost ego, jak ten, który w następnym tekściku wynosi kogoś pod niebiosa, chyba – jakżeby inaczej – autora postu. Ale to już inny autor, jak w anegdocie o strażaku w teatrze. Tylko nadmiar taki sam. A pod spodem jest reklama, jakże adekwatnie. Też czyjś nadmiar przekonania, że akurat tej informacji potrzebuję do szczęścia, więc mi się z nią wcisną. Nieważne co reklamowali – chyba to był jakiś sklep? - nie jestem pewien, przewinąłem czym prędzej, próbuję się bronić przed falą wszystkiego. I w sumie po co ja się gapię na te obrazki, pogięło mnie? Chyba pogięło, gapię się dalej.

 

I w końcu jest. Perła, naprawdę. To zdjęcie tej wyspy śmieci, która pływa po Pacyfiku. I podpis: twój sweterek z reniferem z zeszłego roku też gdzieś tu jest.

 

Uśmiecham się. Myślę, jakby to było, gdyby tak wynająć billboardy przed centrami handlowymi i wrzucić tam to zdjęcie.

 

Wyłączam obrazki, otrzeźwiło mnie, już nie chcę. Za dużo. Voiceact puszczam od początku, żeby posłuchać uważnie, bez migających natręctw. Wstaję z ławki, idę, daję się ponieść dźwiękom. Czasem to chóry anielskie, czasem westchnienia, czasem zawodzenie wiedźm, a całość cudownie przenosi mnie obok nadmiarów, obok przyszłych pacyficznych śmieci. Ależ ja tego potrzebowałem! Odwracam oczy od reklam i kolorów, patrzę na ludzi. Zabieganych, zmęczonych, często bezradnych. Chwilę rozmawiam z jakimś gościem, prosi o pieniądze, ale chyba bardziej ucieszył się z rozmowy niż z kasy. Że kilka słów, że normalnie. Idę dalej, gość poszedł w stronę mojej ławki.

 

Nie poszedłem na zakupy, już chyba wszystko mam.

 

I pewnie za dużo.

Tagi: