Live At Lokerse Jazzclub

Autor: 
Andrzej Nowak (Trybuna Muzyki Spontanicznej
Peter Jacquemyn & Dirk Serries
Wydawca: 
Raw Tonk
Dystrybutor: 
Raw Tonk
Data wydania: 
18.11.2021
Ocena: 
3
Average: 3 (1 vote)
Skład: 
Peter Jacquemyn : double bass Dirk Serries : guitar

Na osi czasu cofamy się dokładnie o rok, pozostając oczywiście w Belgii. Tym razem, to Lokeren i tamtejszy the Lokerse Jazzclub. Na scenie: Peter Jacquemyn – kontrabas i incydentalnie głos (gardło) oraz Dirk Serries – gitara elektryczna. Na płycie mamy wytłoczony jeden trak, ale koncert składa się z seta zasadniczego i kilkuminutowego encore. Odsłuch całości zajmie nam 54 minuty i 20 sekund.

Kolejne spotkanie Serriesa znów naznaczone jest piętnem permanentnej zmiany w procesie budowania improwizacji. Muzycy kipią pomysłami, niekiedy porzucają wątki niemal w pól zdania, a dodatkowo – zdają się intrygująco balansować na granicy wielu gatunków. Bywają kameralnymi smutasami, rockowymi zwierzętami, ale i pełnymi abstrakcyjnych fraz wyznawcami wolnego jazzu. W przeciwieństwie do poprzedniego nagrania, muzycy zaczynają swój spektakl dość spokojnie. Smyczek kontrabasu wysyła kontrolne strumienie piękna, a gitara podłączona pod niewielki prąd szuka śladów zagubionych dźwięków. Spokój artystów jest jednak pozorny. W ich głowach i sercach rodzi się bowiem niepokój, troska o rozwój improwizacji. Pojawiają się pierwsze rockowe plamy gitary, post-jazzowe akcje kontrabasu, a także frazy godne preparowanego post-baroku. Muzycy potrzebują ułamka sekundy, by znaleźć się w okolicach ciszy, kolejne dwa jej ułamki, by zlepić się w bardzo efektowny dron, a zaraz potem wyjść na prostą z okrzykiem na ustach i piskiem rozpędzonych strun. Koniec pierwszego kwadransa koncertu, to przeciąganie liny, małe przepychanki na stronie, drgania, uderzenia, pulsacje, jakby muzycy dotarli na rockowy koncert, ale nie byli pewni, czy po drugiej stronie sceny czeka na nich właściwa publiczność.

Po kilku kolejnych minutach artyści najpierw wymownie milczą, by po chwili dwoma trybami pizzicato ruszać niemal w półgalop. Na scenę szybko jednak powraca estetyka arco i zaczynają się ceremonialne lamenty. Dirk zaczyna szukać płynnych, ambientowych struktur, Peter skacze po strunach i rechocze z zadowolenia. Z tego ogniska stylowej fermentacji na moment przenosimy się nawet na koncert rockabilly! Muzycy nie mają tu żadnych zahamowań estetycznych i to naprawdę nam się w nich podoba! W tej fazie koncertu kontrabas zmienia oblicze sto razy na minutę, gitara dla odmiany zdaje się być stróżem dramaturgicznego porządku. Pomysłów wszakże przybywa z każdą sekundą. W 36 minucie rozpędzony smyczek lepi się do slajsującej gitary, która tonie w kłębowisku kolejnych koncepcji na rozwój narracji. Zaraz potem czeka na nas efektowne zagęszczenie, zmyślnie skomentowane gardłotokiem kontrabasisty. Za kolejne dwie minuty - zejście w cisze, rezonans nieistniejących talerzy, abstrakcyjny smyczek i gitara, która zaczyna szukać dalekowschodnich inspiracji. Trochę przez zaskoczenie koncert dobiega do końca, ale rzęsiste oklaski nie pozwalają muzykom wrócić do garderoby.

Dogrywka budowana jest w dużym skupieniu. Dirk preparuje gitarę, skupia się na niuansach brzmieniowych. Peter ślizga się smyczkiem po wilgotnych strunach kontrabasu. Ciekawy moment, sklecony na opozycji dirty barock vs. dirty post-rock! Muzycy szukają tempa jakby bez przekonania. Ale, i tak docierają do krótkiej fazy wrzasków i pisków. To, co ich jednoczy u kresu podróży, wydaje się mieć rockowy posmak, a może jednak, to post-jazzowy sposób myślenia.