Songwrites Apothecary Lab
Piękna, zdolna, grająca na kontrabasie, komponującą i aranżująca Esperanza Spalding uznana została jakiś czas temu za geniusza i sprawa jest przesadzona. Co dotychczas robiła, z kim zagrała, na jakiej gali wystąpiła, jakie pochwały zebrała i jakie nagrody zgarnęła powszechnie wiadomo wśród jazzowej braci. Nie ma więc powodu żeby teraz o tym jeszcze raz się rozpisywać.
Warto natomiast wspomnieć, że najnowszy album artystki to w zamiarach coś więcej niż kolejna, tak dla ścisłości ósma, pozycja w dyskografii.
The Songwrites Apothecary Lab to projekt, który, jak sama Esperanza wyznaje, nie wiedziała jak bardzo jest potrzebny i jak istoty się okaże w procesie… uzdrawiania społeczeństwa. Skromność to trzeba przyznać najmniejsza z wad artystki, co nie oznacza oczywiście, że SAL jest inicjatywą nie wartą pochylenia się nad nią, a jej misja jakimś wydumanym socjomuzycznym globalnym aktem naprawczym.
Są wśród nas ludzie doktoryzujący się z dziedziny muzyko zdrowia, muzykoterapii, mający stosowną wiedzę praktyczną i historyczną oraz umiejący opowiedzieć, jak fascynujące może być działanie muzyki jako sanatorium duszy. Ja zacytuję większych. John Coltrane powiedział kiedyś, że „“If one of my friends is ill, I’d like to play a certain song and he will be cured”. Tu też jak widać skromność godna podziwu.
LAB jest więc przestrzenią kreacyjne-terapeutyczną, dzięki sławie Esperanzy, mogąca stać się inspiracja, a może również i skuteczna drogą zapobieżenia rozpadnięciu się nas samych oraz naszej społecznej zbiorowości i uchronieniu ludzkości przed osunięciem się w otchłań. Jeśli ma to być skuteczne panceum na choroby świata, to ja trzymam za Esperanzę kciuki i obiecuję spoglądać na jej starania wyłącznie życzliwie, tym bardziej, że akurat w moim przypadku porównanie z lekarstwem wydaje mi się całkiem na miejscu. Lekarstwo średnio pieści kubki smakowe, zażywam je jednak, kiedy jest to konieczne i z wiarą wyczekuje kiedy nastąpi obiecany „polepsz”.
Po wprowadzeniu kuracji, niejednoktortnym zresztą, tutaj akurat składającej się z 12 tabletek opatrzonych tytułem Forwella 1-12, a wygenerowanym przez obszerny i gwiazdorski band, czekam na zbawienne skutki spokojnie, wyobrażając sobie, że spłynie na mnie, choć w niewielkiej części cudowny dobrostan, jakiego doświadczyli choćby muzycy biorący udział w procesie kuracjo twórczym. Wiem, że nie tylko ja poddałem się terapii. Wiem, też, że powstały w procesie laboratoryjnym zestaw tuzina łatwych do połknięcia tabletek rewitalizujących pobudził zbiorowe oczekiwania.
Czekam więc spokojnie, rozmawiając w międzyczasie ze swoją nowoczesną i przez to udręczoną duszą, który z komponentów terapii, w trakcie aplikacji zarezonuje najmocniej. Nie mam odpowiedzi jeszcze, ale może sprawa nie jest jeszcze przegrana. Czekam spokojnie tylko minimalnie martwiąc się czy słodkawy posmak medykamentu nie spowoduje, że zawrócę z drogi zaproponowanej przez LAB i zwyczajnie nie zmienię lekarza.
Forwella 1-12
- Aby wysyłać odpowiedzi, należy się zalogować.