Gdzie jest jazz, w Europie czy Stanach?
W jakiej kondycji jest jazz? Gdzie rozwija się dynamiczniej, ciekawiej? W kolebce, w USA czy może na Starym Kontynencie, gdzie zawędrował szybko, zadomowił się dawno i przez dekady ewoluował tworząc nurty wpływające na swój matecznik?
Oto są pytania! Nurtują wielu, zarówno wśród słuchaczy, choć tych sądzę jest mniej i bez wątpienia sporą cześć dziennikarskiej braci, od zarania rozmiłowanej w próbach wieszczenia na każdy temat. Rzecz to zupełnie niedziwna, bo przecież rozmyślania o wyższości jazzu tamtejszego nad tutejszym należą do grupy dywagacji, których nigdy nie będzie widać końca, a skoro tak to można je bez umiaru snuć, bez obawy, że kiedykolwiek stracą na aktualności. Diagnozowanie takie ma jeszcze jedną, ogromnie pożądaną cechę. Ten, który postawi ją dostatecznie śmiało i brawurowo uargumentuje ten ma szansę stać się w sprawach jazzu jeśli nie wyrocznią to z pewnością głosem niedającym się ignorować i niechybnie będzie miał zwiększone szansę stać się jazzowym mędrcem. Biorąc pod uwagę kolosalny głód autorytetów, a też i towarzyszącą mu ich nieustanną dewaluację, aż chciałoby się powiedzieć, że naród wypatruje takiego jazzowego proroka błagalnie wznosząc oczy ku niebu wołając cicho, niechżesz w końcu nadejdzie ktoś i rozjaśni raz na zawsze jak to jest z tym jazzem. Żyje czy nie żyje, lepiej ma się za Oceanem czy może jego serce żwawiej bije w Europie, bo jak nie to nie będziemy wiedzieć jak żyć dalej.
Co szczególnie ciekawe każdą postawioną tezę na temat jazzu można udowodnić z identycznym powodzeniem. Kwestia tylko tego, w jakie miejsce jazzowej przestrzeni zajrzymy i z czym je porównamy. Na luzie więc i bez konsekwencji można zadeklarować, że jazz nieustannie tryska życiodajnymi sokami tłoczonymi silnym i zdrowym sercem, w którym komorami są Nowy Jork i Chicago, a przedsionkami Los Angeles i San Francisco. Albo odwrotnie, że to Stary Kontynent dzierży dziś laur znacznie bardziej kreatywnego ośrodka, zostawiając daleko w tyle to co za Oceanem.
Nie tak dawno byłem w popularnym medium społecznościowym świadkiem takiego oświadczenia, z którego wynikało w jasny sposób, że jego autor, opierając się na swojej wiedzy i doświadczeniu ogłosił, że w Ameryce jazz nie generuje ciekawych rzeczy, a w Europie to dopiero jest wielka cudowność. Na potwierdzenie swojej tezy jej autor, skąd inąd zasłużony człowiek dzierżący zresztą w dłoniach odznaczenie Gloria Artis wyliczył kilkanaście bodaj nazwisk ludzi, którzy swoją sztuką nie wnoszą do obrazu jazzu nic, a jedynie pozostawiają po sobie niesmak. I miał człowiek rację, bo jak spojrzeć na przedstawicieli jazzu mainstreamowego to w istocie trudno oprzeć się wrażeniu, że to wielka studnia zarówno imponującej kompetencji, jak również wcale nie mniejszej nudy i stagnacji. Pech tylko, że spoglądanie na jazz amerykański jedynie z perspektywy mainstreamu to raczej postawa niegodna znawcy, do miana którego dżentelmena zaliczyć trzeba. Poza wymienionymi przez niego negatywnymi bohaterami jest jeszcze całkiem spora liczba muzyków którym po głowie chodzi muzyka daleka od rutyny i przewidywalności. Są wśród nich nazwiska wielkie, są artyści mniej znani. Są muzycy starszej daty są także młodzi na tyle, że aż strach pomyśleć co będą robić skoro dzisiaj robią to co robią. Jest Steve Coleman, Joe Lovano, Craig Taborn, Tim Berne z jednej strony z drugiej Mat Mitchell, Amir El Safar, Hafez Morizadeh, Johnatan Finlayson, Mary Halvorson, Mat Mitchell, Nate Wooley czy Tyshawn Sorey albo Ches Smith.
Owszem słabo na tym tle wyglądają także ikony jazzu. Herbie Hancock, któremu bliżej do celebryty niż kreatora, Sonny Rollins i Archie Shepp - sędziwi panowie, których bronią dziś chyba tylko życiorysy i cudowny saksofonowy ton. Święta Trójca gitarzystów Metheny/Scofield/Frisell też nie wyrywa człowieka z fotela za bardzo, choć niesposób odmówić ich muzyce swoistego uroku. John McLaughlin również nie porywa, tak samo zresztą jak McCoy Tyner, który prawdę powiedziawszy, od czasu kiedy odszedł od Coltrane’a, nigdy przesadnie nie kwapił się żeby grać porywającą muzykę. Podobną drogę wybrał Ron Carter wciąż będący wielką gwiazdą niestety jaśniejącą blaskiem z ubiegłego wieku. Raczej smutne myśli przychodzą gdy słucha się nowej muzyki George’a Bensona, Chicka Corei, ale już znacznie weselej jest i o wiele ciekawiej gdy sięgnąć po solową twórczość Keitha Jarreta, Roscoe Mitchella, Wadady Leo Smitha czy przede wszystkim Wayne’a Shortera, który wydaje się znalazł sposób na tworzenie muzyki nie dość, że zupełnie nie podobnej do niczego co było wcześniej to jeszcze tak intrygującej i porywającej, że o demencje artystyczną raczej trudno go posądzać.
Europa natomiast jawi się naszemu głosicielowi wszech tezy jako kraina płynąca mlekiem i miodem kreatywności. I z tym poglądem także można byłoby się zgodzić, bo przecież pojawia się na rynku europejskim cała plejada młodych twórców podchodzących do tworzenia muzyki nie jak do zadania z kreślarskiej deski ani do kolokwium potwierdzającego kompetencji, ale jak do dziedziny nieustających wzajemnych inspiracji. Można byłoby by, ale chyba tylko gdyby przemilczeć istnienie ogromnej ilości muzyków, którzy od kilku dekad zachowują się tak, jakby w muzyce nie stało się nic ponad awangardę w rodzaju free improvised. Nie oszukujmy się cała rzesza twórców w tym i wielkich nazwisk tej dziedziny traktuje free raczej jak estetyczną etykietkę czy zbiór brzmieniowych paragrafów niż terytorium naprawdę uwolnionej kreacji. W ten nurt wpisuje się choćby Peter Brotzmann, tyle, że on akurat jest jednym z tworzących tę muzykę w początkach jej istnienia i kontakt z nim może miewać powab czerpania wprost z zyciodajnego źródła, jak również młodsze brotzmanowskie dzieci w tym niekiedy Mats Gustafsson, Paal Niesen-Love czy z grona jeszcze młodszych ot choćby John Dikeman.
Obawiam się więc, że jakkolwiek atrakcyjnie nie zabrzmiałaby teza, że gdzieś za Ocenaem z jazzem jest lepiej, a w Europiej gorzej czy odwrotnie, nie sposób traktować jej poważnie. A Wam drodzy słuchacze, jeśli się da i czujecie się na siłach, nie słuchajcie bezrefleksyjnie żadnych wieszczy, ani domorosłych, ani tych odznaczonych orderami, ani żadnych innych, a szczególnie tych, którzy głośno do takiego miana pretendują. Raczej nie ułatwią Wam życia, a co najwyżej wpędzą w marny stan samozadowolenia, że oto w końcu wiecie jak jest, a jak nie. Cokolwiek by Wam o muzyce nie powiedzieli będzie to przypominało starą dyskusję czy lepszy jest wzmacniacz lampowy czy tranzystorowy albo całkiem prastare rozprawianie o wyższości Świąt Bożego Narodzenia na świętami Wielkiej Nocy. Ośmielę się powiedzieć, że na takie rozważania zwyczajnie szkoda czasu. Jest przecież tyle znakomitej muzyki, której jeszcze nie słyszeliście. Lepiej poświęcić energie na jej odszukanie. Klucz geograficzny tu raczej nie pomoże i ma tak naprawdę szesnastoplanowe znaczenie.
- Aby wysyłać odpowiedzi, należy się zalogować.