Colin Webster & Raw Tonk! Mission Possible! - część pierwsza
Brytyjska muzyka improwizowana jest królową gatunku na Starym Kontynencie niemal od zawsze, a przynajmniej od pół wieku, jak to onegdaj ustalił w swych dociekliwych egzegezach Pan Redaktor.
Jak dowodzą najnowsze prace badawcze redakcji, taki stan rzeczy nie ulegnie zmianie zapewne przez kolejne pół wieku, albowiem pokolenia wartościowych sukcesorów muzycznych dokonań Johna Stevensa, Paula Rutherforda, czy Evana Parkera rosną w tempie geometrycznym. Świetnie ma się rynek wydawniczy w Zjednoczonym Królestwie, nie brakuje nowych inicjatyw, a punkowa zasada DIY (zrób to sam!) gdzieżby miała skuteczniej funkcjonować, niż w kolebce muzycznej anarchii, choćby tej spod znaku The Sex Pistols.
Dziś czas na kolejny dowód rzeczowy!!!! Label Raw Tonk obchodzi w tym roku 5 urodziny, wydał właśnie swoje trzydzieste wydawnictwo, a zatem wyjątkowy to moment, by przyjrzeć się muzyce coraz młodszych pokoleń brytyjskich muzyków improwizujących, mających w swych portfolio nagrania dla tej właśnie wytwórni.
Katalog RT poznamy w dwóch odsłonach. Najpierw wnikliwie przyjrzymy się trójpakowi koncertowych nowości oraz omówimy zestaw tzw. płyt obowiązkowych w katalogu, tych, które już dziś – z perspektywy kilkunastu lub kilkudziesięciu miesięcy od ich wydania – uznać należy za wyjątkowo wartościowe osiągnięcia. Na moment zatrzymamy się przy wydawnictwach nietypowych dla katalogu, ale artystycznie bardzo cennych, a także nadstawimy ucho nad trzema płytami duetu, który potrafi pęcznieć aż do kwartetu. Na koniec zaś omówimy pozostałe płyty, które winny od czasu do czasu pozostawać w kręgu naszych zainteresowań.
Brytyjska młodzież atakuje! Niemal wszyscy muzycy, których personalia dziś padną, urodzili się w latach 80. wieku dwudziestego. Jednego z nich winniśmy przywołać już w samej preambule tekstu. To Colin Webster – rocznik 1983 - saksofonista, szef Raw Tonk i jego główny muzyk. Oś wszystkiego, co wartościowe w katalogu londyńskiej wytwórni. Dodajmy jeszcze, że z dużą częścią muzyków nagrywających dla Raw Tonk spotkaliśmy już w trakcie omawiania A New Wave Of Jazz Dirka Serriesa, a także dokonań wytwórni Tombed Visions z Manchesteru.
Koncertowy, jubileuszowy trójpak! (Live jubilee triptych!)
Pięć lat funkcjonowania Raw Tonk celebrowano wiosną tego roku. W takim przypadku … oczywistym zdaje się organizacja serii rocznicowych koncertów. Tak też się stało. Obecnie, a dokładnie w piątek trzynastego (!), oficjalną premierą będą miały trzy dokumentacje tychże wydarzeń artystycznych. Wszystkie wydane zostały w formie CD-r, w limitowanym nakładzie 100 sztuk. Na początek odpalmy dysk – nie może być inaczej – z Colinem Websterem w roli głównej!
Webster/ Lisle Live at De Singer (RT029, CD-r). Miejsce przywołane w tytule płyty, Belgia, 18 marca br. Saksofon altowy vs. perkusja! Dwa fragmenty w jednym traku, 33 minuty.
Alt w konwulsyjnym uścisku z pure aktywną perkusją! Start tego krążka musi rwać trzewia! Wyobraźnia Colina, jego brzmieniowy asortyment budzą respekt od pierwszej sekundy. Lisle trzyma krok i błyskotliwie kontrapunktuje. W 10 minucie zwalniają tempo o połowę, ale są równie przekonywujący w dziele niszczenia (… naszych wątpliwości). Dwuskładnikowe free, jakże soczysta edycja! Po chwili alt zostaje sam i snuje piękną, dygresyjną opowieść z licznymi przypisami. Webster udowadnia, że ma końskie zdrowie i niewyczerpalne zasoby energii, co daje mu pewien handicap w kreowaniu emocji na scenie. Przy okazji, jest kompetentny na każdym z saksofonów (patrz: dalsza część tego tekstu), ale zdaje się, że ten altowy, to jego ulubieniec. Rozbija bank! Lisle nie jest tu choćby o ułamek sekundy spóźniony. Łeb w łeb! Dźwięk za dźwięk! (Będziemy mieli okazję za kilka akapitów przekonać, że ich wyczyny nie mają charakteru jednorazowego). W formule duetowej ci dwaj muzycy po prostu eksplodują! Dużo przestrzeni między nimi, multi wyobraźnia w głowie każdego z nich! W drugim fragmencie tego krótkiego koncertu (rodzaj bisu, być może), muzycy płyną w nieco spokojniejszym metrum. Zwinni, jak koty w cieczce, generują po tysiąc dźwięków w jednostce czasu. Lisle jakby czytał Websterowi z ruchu warg. Gigantyczna synergia! Bo to w duecie najszybciej rodzi się jakość. (Za parę chwil wysłuchamy ich także w kwartecie i trio. Niesamowity poziom tamtych nagrań, to nie przypadek). Finałowe wybrzmienie też nie jest banalne. Pasaże altu z nutą free jazzowej melancholii, na tle nadaktywnego, ale subtelnego drummingu. What a game!
Ma/ti/om Live in London (RT030, CD-r). Dwa koncerty tria z marca i czerwca br. W składzie: Matilda Rolfsson (bęben basowy i perkusjonalia), Tim Fairhall (kontrabas) i Tom Ward (klarnet basowy i flet). Łącznie niespełna 52 minuty, wprost z Londynu.
At Hundred Years Gallery. Na dobry początek dostajemy dość skromne pląsy kontrabasu ze smykiem, klarnetu basowego i perkusjonalii, prowadzone na modłę odrobinę kameralistyczną. Całość jest zwinnie improwizowana, ale daleka od jazzowych naleciałości, jakie mógłby sugerować skład instrumentalny tria. Narracja jest cząsteczkowa, molekularna, muzycy lubią dyskutować przy pomocy krótkich fraz lub wręcz pojedynczych dźwięków. Jakby na przekór tezom wstępnym recenzenta, już w 3 minucie Matilda swinguje za pomocą szczoteczek perkusyjnych. Natrafiamy też na intrygujące dialogi kontrabasu i klarnetu basowego, prowadzone, co oczywiste, w bardzo niskich rejestrach. W tak zwanym międzyczasie odnotowujemy wiele wyciszeń narracji i kameralistycznego tłumienia emocji, zwłaszcza, gdy do akcji wkracza flet. Co rusz trafia się ciekawa ekspozycja kontrabasu ze smykiem, także niebanalny i urozmaicony drumming. W ramach niepodzianki, w okolicach 12 min. jedyna kobieta w składzie (Norweżka zresztą) serwuje nam zmyślną i dynamiczną synkopę. Ona sama, kilka minut później zaskoczy nas także próbami gardłowej, pijackiej wokalizy. Narracja toczy się na tyle wolno, iż w 20 minucie doświadczamy nawet kompletnej ciszy na scenie. Szczęśliwe sam koniec pierwszego z koncertów upływa nam w towarzystwie prawdziwie free jazzowych zadziorów ze strony klarnetu basowego, któremu wtóruje walking kontrabasu i hałas na talerzach.
At IKLECTIK. Twardy smyczek i dudniący bass drum, to scena otwarcia drugiego koncertu. Ciekawa rytmicznie narracja, jako skutek tejże, z fletem, niczym wisienką na torcie. Gdyby jednak ktoś zapytał, który z instrumentów ma tu najwięcej do powodzenia, to odpowiedź może być tylko jedna – kontrabas, i to wyposażony w smyczek. W 13 min. czas na kolejną, molekularną wymianę poglądów, która łapie rytm i popada w spory galop, jak na standardy tego składu. Wyciszenie jest jednak szybkie i dość gwałtowne. Tu rolę główną gra akurat klarnet basowy, który płynie brudnym, szemrzącym strumieniem. Finałowe pasaże drugiego koncertu nie budzą jednak nadmiernej ekscytacji recenzenta. Zresztą, w ramach reasumpcji, nie sposób nie zauważyć, iż nie każdy fragment Live in London, obfitował w odpowiednią dawkę kreacji i artystycznego pomyślunku. Ostatnie 120 sekund podnosi minimalnie poziom adrenaliny po obu stronach sceny, ale wybrzmienie finalnego dźwięku nie kieruje wzroku recenzenta w stronę przycisku play again.
Dunning/ Serries Live In The Lowlands (RT028, CD-r). Dwa kolejne dni marca, ponownie dwa koncerty na jednym dysku (jeden z Belgii, drugi z Holandii). Na blisko 50 minut oddajemy nasze uszy we władanie duetu: Graham Dunning (turntable, dubplates, spring reverbs, objects) & Dirk Serries (gitara).
Live at De Singer. Sample, szczypta field recordingu (?), trzaski na kablach i nieistniejących winylach, w konfrontacji z chilloutową gitarą elektryczną na dużym pogłosie. Narracja elektroniczna nieco rwana, chaotyczna, nielinearna, w opozycji do gitarowych, trwających pasaży. W 8 minucie Serries wycofuje się na jeszcze głębszy plan i generuje niepokojące flażolety, ledwie muska struny, trochę je pociera. Zwinnie eskaluje się w ciszy poprzez błyskotliwe, oniryczne drony. Elektronika aż milknie na moment z wrażenia. Choć już w 17 minucie zdaje się recenzentowi nazbyt inwazyjna, delikatnie kalecząc dotychczasowy nastrój koncertu. Reakcja gitarzysty jest natychmiastowa – intensyfikuje narrację, choć ciągle atakuje z dalekiego planu. Ponieważ na kablach skwierczy już naprawdę silnie, finał pierwszego spotkania upływa nam na czymś w rodzaju eskalacji, w tej dość wszak nietypowej aurze instrumentalnej.
Live at De Ruimte. Na początku drugiego epizodu – tym razem coś na kształt sonorystyki kabli i strun gitary - kluje się piękna historia. Dirk preparuje za progiem gryfu, a po stronie Grahama jakby więcej inwencji i kreacji. W 6 minucie witamy się z ciszą. Aż strach głośniej westchnąć na widowni. Bodaj najbardziej spokojny fragment w całym katalogu Raw Tonk. 12 minuta – rzadka na tym dysku próba wyraźnej interakcji pomiędzy gitarą, a komputerem. Skutkiem tego, odrobina dramaturgicznego zamętu. Gitara buduje nowy dron, który swą urodą tłamsi ambiwalencje recenzenta. W okolicy 20 minuty muzycy grają już głośniej. Podskórny nerw pcha tę narrację na szczebel wyższej oceny. Na finał rodzaj wybrzmienia, które bardzo służy temu scenicznego wydarzeniu: ciche medytacje, artystyczny sarkazm mikronarracji, która buduje entuzjazm recenzenta.
Perły w koronie! (Pearls in the crown!)
Bez zbędnej introdukcji, niezwłocznie przystępujemy do prześledzenia sześciu spektakli muzycznych, których dźwiękowe dokumentacje winny w ogóle nie opuszczać Waszych odtwarzaczy!
Dikeman/ Serries/ Lisle/ Webster Live At Cafe Oto (RT013, CD-r). Jesteśmy na koncercie kwartetu (kwiecień, 2015), który dobrze znamy z innych opowieści na tych łamach. Dwa saksofony (John Dikeman na tenorze i Colin Webster na barytonie) na przeciwległych flankach, gitara elektryczna (Dirk Serries) i perkusja (Andrew Lisle) atakujące centralnie. Jeden trak, sam konkret – 32 minuty.
Od pierwszej sekundy, dynamiczny free jazz, kreowany przez ostrokanciaste saksofony, rockową perkusję i tłustą gitarę, na gryfie której mają miejsce niezwykle energetyczne zjawiska. Już w 5 minucie dopada nas pierwsze studzenie emocji – drony dęciaków, metaliczny background gitary. Industrialny taniec onirycznych wielodźwięków, które prowokują się wzajemnie do eskalacji (doskonałe!). Dynamiczne wstanie z kolan ma miejsce już w 11 minucie. Kolejne kilka minut i ponowny przystanek, podczas którego hałaśliwa gitara krzyczy, zdziera gardło i rozrywa struny. Saksofon z prawej wyje w wysokim rejestrze, a my poddawani jesteśmy bez chwili wytchnienia emocjonalnemu down and up. Następny bieg pod górę odbywa się w estetyce brotzmannowskiej – konwulsyjne wrzaski z gorejących tub! Jedna z nich zwinnie zapętla się na dronie gitary. Ta ostatnia stoi jednym dźwiękiem, gdy wokół trwa galopada w najlepsze. Muzycy po stanie wrzenia lubią się szybko tłumić, nie pędzą na złamanie karku, ciągle szukają ciekawszych rozwiązań. Finalny orgazm odbywa się przy dźwiękach samotnego saksofonu! Perfekcyjne!
Kodian Trio Live At Paradox (RT019, CD-r) & Volt / Pletterij (RT025, kaseta). Trzy holenderskie koncerty tria, jakie miały miejsce między marcem, a majem ubiegłego roku. Akurat te, które ukazały się wcześniej, są tymi późniejszymi, ale to bez znaczenia. Colin Webster (tu, saksofon altowy), Dirk Serries (gitara elektryczna) i Andrew Lisle (perkusja) – konstatacja tych bystrzejszych: Kodian Trio, to kwartet z poprzedniego akapitu, uszczuplony o jedną rurę!
Paradox (37 min.): pretekstem do improwizacji jest tu jazzowe frazowanie gitary i dość wyważonego altu. Tonacja molowa, stukot drummera. Intryga narracyjna buduje się wokół fikuśnych, modulowanych pętli na gryfie gitary i rosnącego dramatyzmu sytuacyjnego perkusji. Alt przyczajony, czeka na żerowisku. Galop zaczynamy w 6 min., a zdobi go świetny dialog saksofonu i gitary! Pod koniec pierwszego kwadransa muzycy schodzą piętro niżej. Piękne pasaże smyka na gryfie, prawdziwe violoncello na kwasie! Alt, przy wtórze orkiestry talerzy, wchodzi na drugiego. Kluje się z tego incydentu prawdziwe ptaszysko o niepoliczalnych walorach estetycznych. Drży, grzmoci i wymiata! Czego, by muzycy nie wymyślili, efekt przerasta ich oczekiwania. Okolice 27 minuty – znów pląsy na gitarze i altowe intrygi na dyszach rozgrzewają długopis recenzenta. Brak zahamowań gatunkowych, jakże służy tej improwizacji. Finałową ścieżkę koncertu tyczy kolejny wartościowy dialog Colina i Dirka, budowany na zwinnej i cierpliwej ekspozycji Andrew.
Volt (36 min.): dynamiczny start szorstko brzmiących instrumentów, zwłaszcza altu. Wyostrzone krawędzie, jedynie słuszne decyzje dramaturgiczne. Drummer idealnie wkleja się w te improwizowane puzzle. W okolicach 13 minuty, Serries zaczyna rozrabiać – pętli się na strunach, moduluje dźwięk, ma tysiące pomysłów na sekundę, stawia też znaki zapytania. Webster jedzie na bezdechu już chyba drugą godzinę. Lisle słusznie zaś czyni, pozostawiając partnerom sporo miejsca. 18 minuta obwieszcza zejście do piwnicy. Narracja staje w miejscu, plamy dźwiękowe wiją się wokół siebie, tańczą złowieszczo (bajka!). Koncert talerzy, cuda na gryfie gitary (Serries każdego sprowadzi na manowce, tu jakże urocze!). Młodzi Anglicy niechybnie czekają na to, co zrobi sporo starszy Belg. Finalna erupcja! Trudno o lepszy, bardziej perfekcyjny komentarz.
Pletterij (29 min.): start bliźniaczy do wyżej omówionego koncertu, ale to nie dziwi, gdyż na osi czasu jesteśmy zaledwie 48 godzin… wcześniej! Może jedynie wejście dynamicznej perkusji następuje nieco wcześniej. W okolicach 4 minuty, intrygujące, wypasione solo gitarowe w oldschoolowych klimatach. Agresywnie, zawadiacko, z ostrogami! Alt także potrafi pohałasować! 10 minuta wyznacza radykalny stop narracyjny. Gitara kompletnie zmienia swój tryb pracy. Gra blue-ambient, cokolwiek to znaczy w ustach recenzenta. Systematycznie plami przestrzeń smugami dymu z papierosów. Alt, bez krzty wątpliwości, chce być partnerem w tej nieśpiesznej rozmowie. Jesteśmy u wezgłowia ciszy i jest nam niewymownie dobrze. Cóż ten Webster nie wyprawa na dyszach?! Cuda niebywałe! Narracja stoi, a Lisle śpi. Serries prostym środkami wzbudza eksplozję wyobraźni u saksofonisty. Ornamenty na talerzach wybudzonego drummera nie mogą tu być lepszym komentarzem. Niespodziewanie zostaje sam na scenie i bez trudu czyni wartość dodaną w tym niezwyczajnym spektaklu ciszy i niepokoju. Powrót gitary jest odrobinę wulgarny akustycznie, ale broni się porcją innowacyjności. Alt pętli się , czyli definitywnie wracamy do świata żywych (19 min.). Wysokogatunkowy galop nie jest zaskoczeniem. Noise where ever you want! 24 minuta i Serries znów bierze na siebie odpowiedzialność za punkt zwrotny. Webster wchodzi w tę pyskówkę i kreśli myśl przewodnią. Kolejny szczyt ze spermą na nieboskłonie! Opus magnum Kodiana, jak do tej pory.
Webster/ Lisle Firehouse Tapes (RT014, kaseta). Proces dekonstrukcji kwartetu, który otworzył ten rozdział, trwa w najlepsze. Jesteśmy w The Old Fire Station w Londynie, a przed nami już tylko dwóch muzyków – Webster, tym razem na barytonie i tenorze, oraz Lisle, niezmiennie za zestawem perkusyjnym. Data dokładna nieznana (‘14 lub ’15 rok). Ważna uwaga edytorska – muzyka jest nagrywana wprost na kasetę magnetofonową! 6 utworów, 42 minuty.
Barytonowe intro, drobne incydenty na tomach i rezonujących talerzach. Majestatyczny dron z rury w opozycji do sonoryzującej perkusji. W drugim odcinku kolektywne, czupurne, dotykowe free improv. W trzecim, zdarzają się szczoteczkowe, swingujące pląsy, podczas gdy tenor rozszerza techniki artykulacyjne. Efektem, wysokogatunkowy free jazz w wersji modelowej. Świetny drummer, zdecydowanie najlepszy partner Webstera na tym instrumencie w katalogu RT (a dwóch jeszcze poznamy). W czwartym udowadnia tezę recenzenta perfekcyjną solówką. Piąty fragment tryska wytrawną sonorystyką na talerzach i gruboskórnym barytonie, którą wieńczy urocza dynamizacja. Finałowy odcinek, konwulsyjny, pełen zdrowych emocji – udana puenta świetnej płyty!
Colin Webster/ Andrew Lisle/ Alex Ward Red Kite (RT009, CD). Pozostajemy przy duecie Webster & Lisle. Cofamy się w czasie o kilkanaście miesięcy i lądujemy w The Cro's Nest (gdziekolwiek to jest; nagranie raczej bez publiczności). Na trzeciego, w tygiel improwizacji wchodzi Alex Ward na gitarze elektrycznej. Parametry liczbowe wydarzenia wyznacza ta sama cyfra – 4 utwory, 44 minuty.
Tę podróż zaczynamy przy wtórze błyszczącej sonorystyki barytonu, talerzy i gitary, która szuka odpowiedniego sprzężenia, a także właściwej interakcji ze światem akustycznych dźwięków. Gęsto, tłusto, bark w bark. Początkowe działania saksofonisty i perkusisty mają znamiona, być może, nadmiernego szacunku dla nieco starszego i odrobinę bardziej rozpoznawalnego medialnie gitarzysty. Nie brakuje surowego oniryzmu, adekwatnej psychodelii (tu szczególnie ze strony Warda, ale koledzy udanie konweniują). Bez dwóch zdań – pełnokrwiste free improv! 8 minutę zdobi niebanalny hałas, kolektywnie cumowany w zwinnej improwizacji, którą charakteryzują częste zmiany tempa i natężenia dźwięku. Pierwszy odcinek tego nagrania trwa blisko 20 minut, a recenzent rozpoznaje co najmniej 4-5 znaczących punktów przegięcia. W drugim odcinku muzycy perfekcyjnie wchodzą w molekularny dialog (trójlog?) na pograniczu ciszy. W trzecim zaś, zagłębiają się w nieco jazzowe frazowanie, zwłaszcza na linii saksofon – gitara. Wykluwa się z tego wysokogatunkowa free eskalacja. Fragment końcowy zdobią dynamiczne przepychanki, czynione w bogatym sonorystycznie środowisku akustycznym. Muzycy ponownie potrafią, bez szwanku dla swej ekspozycji, zejść na poziom metafizyki godnej AMM. Gęsty finał wyznacza bardzo wysoką cenzurkę dla tej płyty!
George Hadow/ Dirk Serries Outermission (RT026, CD). W przypadku tej akurat płyty, recenzent pójdzie na skróty i podczepi link, albowiem to świetne - skąd inąd - nagranie było już recenzowane na Trybunie.
- Aby wysyłać odpowiedzi, należy się zalogować.