Zaklinacz węży - Colin Stetson w Pardon, To Tu

Autor: 
Kajetan Prochyra
Autor zdjęcia: 
Krzysztof Machowina

Choć do środka sali koncertowej Pardon, To Tu się nie zmieściłem, choć ostatnia płyta artysty podobała mi się raczej umiarkowanie - wczorajszy koncert Colina Stetsona był przeżyciem najpewniej niezapomnianym.

„Judges” - druga część muzycznej trylogii na saksofon solo, skierowała na mieszkającego w Kanadzie saksofonistę Colina Stetsona światła reflektorów dużo mocniejsze, niż te którymi dysponuje jazzowych światek. Album ten - będzie to chyba wybaczalne uogólnienie - zaskoczył wszystkich. Oto na instrumencie z gabinetu osobliwości - wielkim saksofonie basowym - bez angażowania nachalnej elektroniki (a nawet kolegów z zespołu) można prowadzić wielogłosową, przebogatą brzmieniowo, pełną dramaturgii opowieść, w której w dodatku połączą się światy muzyki współczesnej, improwizowanej i popularnej. Mówiąc krótko, okazało się, że można grać tak:

Colin Stetson - Judges from Dan Huiting on Vimeo.

Odkrycie to było fascynujące na tyle, że jak nałogowiec, wyczekiwałem kolejnej dawki muzyki Colina Stetsona. Kiedy w skrzynce na listy znalazłem jego duet z Matsem Gustafssonem „Stones” mogłem już przedstawiać się Jestem KP, stetsonholik. Kolejny album saksofonisty - „New History Warefare vol. 3: To See More Light” - wciągnąć chciałem więc bez drgnienia powieki, jednak zakrztusiłem się poważnie już przy pierwszym utworze, gdy do solisty dołączył śpiewający kolega z zespołu Bon Iver - Justin Vernon. Potem zacząłem rozkładać tę muzykę na czynniki pierwsze a w głowie pojawiła się wątpliwość: czy aby Stetson nie powiedział już wszystkiego co ma do powiedzenia na poprzednim krążku. Może więc projekt na saksofonowy spektakl solo warto byłoby uznać za zakończony. Mimo marzenia o zobaczeniu artysty na żywo pozostały niezachwiane.

I oto, niezwykle szybko spełnił je nasz skrawek muzycznego raju na Ziemii - Pardon, To Tu, bo choć Stetson grał już w Polsce, na katowickim Off Festivalu w roku 2012, to właśnie na klubowej scenie, z bliska, w skupieniu, z każdym szczegółem chciałem go wysłuchać i zobaczyć. Nie udało się to do końca, bo w obliczu tłumu, który na koncercie się stawił, o wejściu „na salę koncertową” mogłem tylko pomarzyć, a żar jaki bił ze środka sprawił, że szybko ten pomysł z głowy mi wyparował. W cokolwiek nieaudiofilskich warunkach: przez szybę między salą klubu a korytarzem czy też przez okno na podwórze czy przez owe uchylone drzwi wysłuchałem we wtorkowy wieczór solowego koncertu Colina Stetsona.

No i jest to, proszę Państwa, magia. Tak. Ma w sobie Stetson coś z zaklinacza węży, tyle, że zamiast grzechotnika, bierze we władanie ciężkie, powykręcane, blaszane cielsko bass-saksofonu. Podczas pierwszych utworów patrzyłem na artystę trochę jak na profesora fizyki, który jak na pokazie doświadczeń demonstruje wspaniałości jakie stworzyć można przy pomocy wibrującego słupa powietrza.  A może jak na atletę: Chucka Norrisa, który potrafi wdmuchać do instrumentu całe powietrze, jakie znajdowało się wczoraj w Pardon, To Tu. Jednak ten „nadprzyrodzony” aspekt koncertu szybko zszedł na plan dalszy wobec muzyki jaką nam tego wieczora ofiarował.

Ten wibrujący słup powietrza przenosi się przecież na słuchaczy. Wprowadza w drżenie. Jak napisała w komentarzu pod jednym z filmów ze Stetsonem internautka: W połowie utworu zaczęło mi się robić słabo - uświadomiłam sobie, że zapomniałam oddychać. Dlaczego? Bo cyrkowość tej muzyki jest tylko opakowaniem dla emocji artysty. To właśnie z nich powstała wczoraj muzyka „A Dream of Water”, „High Above a Grey Green Sea” czy „In love and in justice”. Z wrażliwości, z wysiłku, z fenomenalnego opanowania instrumentu, z improwizacji zdołał nam Colin Stetson trochę opowiedzieć o sobie samym. A o to przecież chodzi w spotkaniu - także tym w fomie koncertu, a zwłaszcza występu solo. 

Magia. Ponoć nie istnieje. Jest tylko iluzja, sztuczka, zręczność doprowadzona do perfekcji, wykorzystująca momenty, w których widz odwraca wzrok. I oczywiście można próbować zaglądać Stetsonowi za parawan - co robią mikrofony, których walizy wozi za nim jego inżynierka dźwięku. Można pytać: co dalej? Czy gdy zagrało się już chyba na całym instrumencie, dobyło z niego prawdopodobnie najwięcej dźwięków na raz - więcej niż przewidzieć mógł to Adolphe Sax - czy zostało coś jeszcze do dodania? Mam to gdzieś. Potrzebuję tej magii. Magii, którą potrafi stworzyć Colin Stetson.