Ramon Lopez: Opowiadać perkusją historie i śpiewać na niej – wywiad z Ramonem Lopezem
Co skłoniło Pana do gry na perkusji? Jak Pańska muzyczna droga się zaczęła?
Byłem samoukiem. Na perkusji zacząłem grać, gdy miałem kilkanaście lat. Tak się złożyło, że na jakimś spotkaniu w miejscu, gdzie znajdowały się instrumenty, obecny był gitarzysta i basista, a brakowało perkusisty. Nie miałem wtedy nawet pałek, ale usiadłem za zestawem perkusyjnym i zacząłem grać rękoma. Była to dla mnie przyjemność i tak jest do dzisiaj.
Zatem nie myślał Pan o żadnym instrumencie?
Bynajmniej. Perkusja od początku mnie zafascynowała różnorodnością brzmień, fizycznością gry na niej, siłą...
A jak zainteresował się Pan jazzem?
Urodziłem się w Hiszpanii i jazz był tam wtedy bardzo mało obecny. Mimo to odbywały się sporadycznie koncerty i to dzięki nim, ale i za sprawą płyt, poznałem muzykę jazzową. W niej, bardziej aniżeli w innych, słyszałem że artyści opowiadają historie. Pamiętam kilka z tych rzadkich koncertów z lat 70. i 80., na których byłem – wśród nich był solowy występ Maxa Roacha, który wywarł na mnie wielkie wrażenie. Co do płyt, to wspominam szczególnie niektóre z albumów wydanych przez Impulse i Blue Note, np. Wayne'a Shortera. Chcąc poznawać artystów i grać jazz, postanowiłem przenieść się do wielkiego miasta i pierwszym wyborem był Madryt, następnym – Barcelona, jednakże wciąż było mi mało. Po około dziesięciu latach pracy jako muzyk głównie w zespołach rockowych i grupach spod znaku fusion, coraz bardziej interesował mnie jazz. Po nieudanych z tego punktu widzenia pobytach w Madrycie i Barcelonie uznałem, że w Paryżu znajdę to, czego szukam. Dlatego też moim następnym krokiem było przeniesienie się tam, co nastąpiło w 1985 roku – miałem wtedy 24 lata. Paryż w połowie lat 80. był miastem z niezwykle bogatą ofertą kulturalną, w tym z ożywioną jazzową sceną. Mieszkało tam wielu muzyków amerykańskich, organizowano koncerty i festiwale. Dzięki temu mogłem skonfrontować swoją nieśmiałą grę z tyloma nowymi dla mnie artystami, a także różnymi stylami. Będąc w Paryżu, zetknąłem się z niezliczonymi możliwościami. W sposób naturalny skierowałem się ku jazzowi współczesnemu i muzyce improwizowanej.
Co sprawiło, że pozostał Pan przy jazzie?
Po prostu uważałem wtedy, i wciąż uważam, że jest wspaniały! Poza opowieściami snutymi przez artystów, o czym już wspomniałem, czułem w jazzie wyjątkowe emocje. Istny wszechświat! Muzycy mieli ochotę grać razem, widziałem że czerpią z tego radość i chcą prezentować swój własny język artystyczny. Była w tym wolność, brak ograniczeń! W Paryżu zacząłem intensywnie kupować płyty i wprost nie mogłem się oprzeć słuchaniu zawartych na nich kolejnych wspaniałych historii – czułem się jak dziecko, któremu opowiada się bajki. Muzyka improwizowana była naturalną kontynuacją mojego zainteresowania jazzem, ponieważ pozwala na jeszcze więcej wolności.
Co Francja zaoferowała Panu pod względem artystycznym?
Byłem do tego stopnia tym miastem zachwycony, że postanowiłem tam osiąść i mieszkam w stolicy Francji od 33 lat. Kraj ten umożliwił mi dorosnąć jako artysta i rozwijać moją sztukę, żyć w nim grając muzykę, która mnie pasjonuje. Innym ważnym doświadczeniem w tamtym czasie było poznanie muzyki hinduskiej, a w szczególności instrumentu tabla, której uczyłem się we Francji i w Indiach. Następnie w latach 1994-2001 byłem wykładowcą w Narodowym Konserwatorium Wyższym Muzyki i Tańca w Paryżu, miałem też przyjemność udziału w Narodowej Orkiestrze Jazzowej Didiera Levalleta między 1997 a 2001 rokiem. Z kolei w 2008 rząd francuski wręczył mi Order Kawalera Sztuki i Literatury.
Od kilku dekad współpracuje Pan z rozmaitymi muzykami, w tym z takimi sławami jak np. Barry Guy, Joachim Kuhn, Roscoe Mittchell czy Archie Shepp. Które z tych spotkań wpłynęło na Pana szczególnie?
To zawsze zaszczyt oraz szczęście grać z takimi znakomitymi artystami, ponieważ ich występy cieszą się zainteresowaniem i widownia jest wdzięczna za ich obecność. Ale również z mniej znanymi muzykami tworzy się wspaniale – jeśli tylko odbywa się to w szczerości, woli wymiany i wspólnego kreowania. Zaś jeśli miałbym wymienić jakieś szczególnie istotne doświadczenie, to na pewno należy wspomnieć o koncercie w ramach Święta Muzyki w czerwcu 1999 roku z Narodową Orkiestrą Jazzową przed Piramidą Cheopsa. Innym ważnym wydarzeniem było trwające miesiąc podróżowanie tria, które ze mną tworzyli Kuhn oraz Majid Bekkas, po pustyni i spotykanie muzyków z Maroka czy Beninu pod kątem filmu „Transmitting”. Wspaniale też zapisał się w mojej pamięci tydzień koncertów z Rashiedem Alim w meksykańskim Monterrey w 2005 roku.
Od pewnego czasu współpracuje Pan m.in. z polskim basistą Rafałem Mazurem.
Bardzo cenię sobie kontakty z polskimi artystami i w ogóle lubię przebywać w Polsce – mam za sobą wiele niezwykłych chwil tu spędzonych. A co do Rafała, to mogę śmiało powiedzieć, że traktuję go jak brata. Jego zalety – zarówno muzyczne, jak i czysto ludzkie – są jedyne w swoim rodzaju. Poznaliśmy się w krakowskim klubie Alchemia podczas tamtejszej rezydencji Blue Shroud Band Barry'ego Guya. Przedstawił nas sobie Marek Winiarski i spędziliśmy kilka wieczorów dyskutując o sztuce i filozofii, degustując różne wódki! (śmiech) Rafał podarował mi wtedy kilka swoich płyt i one od razu mnie oczarowały. Ta znajomość zaowocowała niedawno dwoma wspólnymi nagraniami: wydanym przez wytwórnię Not Two albumem „Threefold” z trębaczem Percym Pursglovem, a także krążkiem „Wandering The Sounds”, na którym dołączył do nas klarnecista Guillermo Gregorio. Ta ostatnia płyta ukazała się nakładem Fundacji Słuchaj.
Nagrywał Pan także albumy solowe. Lubi Pan tego typu ekspresję?
Oczywiście! Granie solo to najbardziej intymna relacja z instrumentem. W 1998 roku Leo Records wydała moją pierwszą solową płytę pt. „Eleven Drum Songs”. Wtedy miałem wielkie pragnienie nagrywania w takim trybie, od dawna było to moim marzeniem ze względu na wspomniany wcześniej koncert Maxa Roacha. Wówczas nie mogłem uwierzyć, że to wszystkie dźwięki może wykonać raptem jedna perkusja! Nie mam na myśli grania na niej w sposób standardowy i eksponowania jej zwyczajowej roli w jazzie, chodzi mi o opowiadanie perkusją historii, czy wręcz „śpiewanie” na niej. Prawdę mówiąc, od początku przygody z muzyką granie solówek to jeden z moich ulubionych sposobów ekspresji. Jestem bardzo przywiązany do różnych tradycji – muzyki hinduskiej czy flamenco – i to je szczególnie można było usłyszeć na „Eleven Drum Songs”. Ten album wypłynął ze mnie niczym „wewnętrzna pieśń”, pełna różnych historii i emocji. Wydanie go było dla mnie kluczowym momentem, ponieważ w tamtej chwili moja gra uległa całkowitej przemianie. Dziewięć lat później, mając szczęście muzykować w międzyczasie z wieloma znakomitymi artystami, poczułem na nowo potrzebę nagrywania solowego. Gdy bowiem pracuję z instrumentem, próbuję znaleźć nowe jakości, eksperymentuję, szukam pomysłów i w pewnym momencie to wszystko się kumuluje, rośnie. I wtedy ponownie zaczynam odczuwać potrzebę wejścia do studia. Takie pragnienie zbiegło się z moim tournée po Finlandii, gdzie grałem z kontrabasistą i wielkim kompozytorem Teppo Hauta-aho, który przez dziesięć lat był członkiem grupy Cecila Taylora. Powiedział mi wtedy, że od jakiegoś czasu rejestrował różne odgłosy wydawane przez... drzwi i zawiasy! Podarował mi nagrania, które bardzo mi się spodobały. Gdy wróciłem do Paryża, zaplanowana sesja solowa przerodziła się w mój „duet” z tamtymi bardzo różnorodnymi dźwiękami. Improwizowałem, reagując na nie. Tak powstała moja druga płyta solowa „Swinging with Doors” z 2007 roku, wydana także przez Leo Records.
Co jest najważniejsze w tworzeniu swobodnej muzyki improwizowanej? Czy artysta może jakoś się przygotować do takiego sposobu pracy?
Myślę, że w muzyce free najważniejsze jest dzielenie się, szczerość i emocja, która wytwarza się podczas wspólnej gry. W tego rodzaju sztuce liczy się umiejętność wymiany, a tego nie ma bez porozumienia i intymności. Pomaga w tym oczywiście poszerzanie języka muzycznego, bo wtedy swobodniej można wyrazić siebie. Zaś co „przygotowywania się”, to trwa ono całe życie! Należy pracować, grać, słuchać, dokonywać wyborów, być otwartym i uważanym wobec innych, interesować się różnymi stylami, by wykraczać poza konwencje... Taka postawa na pewno pomaga w swobodnym improwizowaniu.
To, o czym Pan mówi, wydaje mi się cenne nie tylko dla bycia artystą, ale w ogóle – dla twórczego życia. Bardzo dziękuję za rozmowę!
- Aby wysyłać odpowiedzi, należy się zalogować.