Muszę być obrazoburcą, nie mam wyboru - Susan Alcorn

Autor: 
Tomasz Gregorczyk, Janusz Jabłoński
Autor zdjęcia: 
mat. promocyjne

Niewiele osób na świecie gra muzykę improwizowaną na gitarze pedal steel, a Susan Alcorn jest najciekawszą z nich. Intrygujący jest sam instrument i jego ogromne możliwości brzmieniowe. Fascynująca jest też nietypowa droga rozwoju artystycznego Alcorn - od fascynacji psychodelią, przez zarobkowe granie country w Teksasie, studia u Pauline Oliveros, po free-jazz i swobodną improwizację, koncerty i nagrania z największymi: Fredem Frithem, Le Quan Ninhem, Eugenem Chadbournem, Peterem Kowaldem czy Joem McPhee. Oto opowieść najlepszej improwizującej gitarzystki pedal steel na świecie.

 

Tomasz Gregorczyk, Janusz Jabłoński: Nasza rozmowa mogłaby się zacząć od kilku momentów twojej kariery, na przykład od roku 2000 i debiutanckiej płyty Uma albo od lat 90. naznaczonych pracą z Pauline Oliveros. Chcielibyśmy jednak cofnąć aż do czasu, kiedy grywałaś muzykę… country. I to w Teksasie! Naprawdę lubiłaś grać tę muzykę?

Owszem, lubiłam i nadal lubię, nawet jeśli bardzo rzadko mam ochotę grać country. Jednak dawniej, kiedy byłam nastolatką, czyli w latach 60., poznałam album Freak Out! Franka Zappy i jego Mothers Of Invention, a ważnym zjawiskiem były undergroundowe radia. Tam też usłyszałam późnego Coltrane'a, który mnie powalił. Lubiłam też muzykę psychodeliczną, więc, jak widzicie, byłam stuknięta od wczesnej młodości i lubiłam nietypowe rzeczy. 

Muzyka country ma w sobie pewną ekonomię, więc jeśli masz coś do powiedzenia (czyli zagrania), to masz na to mało czasu i musisz mówić wprost. Próba zignorowania tych reguł byłaby jak haiku długości całego akapitu - to już nie jest haiku. Tak, nadal bardzo lubię country.

 

Czyli możemy powiedzieć, że muzyka country&western była dla ciebie szkołą ekonomicznego grania?

Po części tak. Chodzi głównie o umiejętność zwięzłego wypowiadania się, bezpośredniego pokazywania emocji. Teksty tych piosenek bywają nieraz dość głupawe, ale niektóre są naprawdę piękne. Kiedy miałam mniej więcej dwadzieścia lat, słowa piosenek były, powiedziałabym, bardziej dla dorosłych, rockandrollowe: hej, nawalmy się i imprezujmy. Do tego same durowe akordy... niewiem, może potrzebowałam tego wszystkiego jako odskoczni od rzeczy, jakich słuchałam wcześniej? Nie wiem.

Jak czułaś się jako kobieta w świecie country, który, jak się wydaje, jest mocno maczystowski?

Każdy styl muzyczny wyrasta z określonej kultury. Country&western jest emanacją białej mężczyzn z klasy robotniczej południa Stanów Zjednoczonych, co ma swoje dobre i złe strony. Na przykład czasami nie chciano mnie wpuścić do klubów. W Teksasie grywało się w prywatnych klubach, w których trzeba było mieć wykupione członkostwo, bo tylko na takich zasadach właściciele mogli sprzedawać alkohol. Właśnie do takiego klubu nie mogłam się kiedyś dostać. Mówię, że należę do zespołu. „A kim jesteś, śpiewasz?” Wyśmiali mnie, kiedy powiedziałam, że gram na gitarze pedal steel. „Kobieta?” Tak, często to słyszałam, ale to tylko część obrazu. Na ogół traktowano mnie dobrze, ale czasami kobiety pełniły tam funkcję cukierka dla oczu. Gdybym ważyła ponad sto kilo i miała osiemdziesiąt lat, nie znalazłabym pracy niezależnie od tego, jak dobrze bym grała.

Gitara pedal steel to bardzo osobliwy instrument. Czy sama jego natura wpłynęła na sposób, w jaki myślisz o muzyce?

Nie wiem, czy sam instrument, ale być może moja relacja z instrumentem tego dokonała. Tak, instrument jest narzędziem, ale jest też czymś więcej. Nawet teraz, kiedy rozmawiam z wami,  obok stoi moja gitara. Mogę na niej grać całymi dniami! Jestem mężatką, ale gitara również jest moją partnerką.

Gitara pedal steel pod pewnymi względami jest niedościgniona, ale niektóre elementy wymagają mnóstwa pracy. Często więc słyszę muzykę przez pryzmat mojego instrumentu. I być może niektóre rzeczy dałoby się zagrać również na zwykłej gitarze, ale z pewnością brzmiałyby inaczej.

Podobno od zawsze zachwycały cię glissanda i nuty „pomiędzy”, więc pod tym względem gitara pedal steel pasuje do ciebie idealnie. Jednak podkreślasz też znaczenie zwięzłości, pauz i przestrzeni w muzyce. Gitara pedal steel jest zaś instrumentem, którego płynne brzmienie wlewa się wszędzie, w każdą pauzę. Musiałaś jakoś stawiać tamę tej powodzi?

Masz rację, gitara pedal steel może być wszędobylska. Wiecie, muzycy improwizujący wywodzą się z różnych tradycji, często odkrywają free improv dość późno i zachłystują się tą swobodą. Widziałam niewielu gitarzystów improwizujących na pedal steel, ale ta tendencja – wow, ten dronowy dźwięk! Potęga! – jest dosyć częsta. Ja jednak wychowałam się na muzyce country i jej zwodniczej prostocie. Innymi słowy: country jest trudne, mimo że brzmi łatwo. Żeby zagrać cokolwiek, musisz być trochę wirtuozem. Country to nie lejące się dźwięki. 

Wspomniałeś o oddechu i ciszy. Niezbędnym elementem w grze na moim instrumencie jest pedał głośności. To są moje płuca – to używając pedału zaczynam, wstrzymuję i kończę dźwięk. Grając, oddycham też w sensie dosłownym i nieraz czekam z następną nutą, aż wezmę wdech. Pod tym względem przypominam wokalistkę. 

Pedał głośności służy również do kontrolowania wybrzmiewania dźwięków, które na gitarze pedal steel jest bardzo długie, znacznie dłuższe niż na gitarze elektrycznej?

Zgadza się, ale efekt długiego wybrzmiewania uzyskuje się również za pomocą pedału głośności: kiedy dźwięk cichnie, stopniowo zgłaśniam go nogą. Dlatego zresztą muzycy grający na pedal steel zazwyczaj używają wielkich wzmacniaczy. Zwykły gitarzysta na ogół ma głośność na instrumencie odkręconą na maksimum, a my – wręcz przeciwnie.

Poza tym – wiadomo – struny można stłumić też dłonią, tak jak w zwykłej gitarze.

Słuchając gitary pedal steel czy hawajskiej w bardziej tradycyjnych kontekstach, często możemy zapomnieć, że to jednak JEST gitara. Twoja muzyka jest inna, na przykład na twojej płycie From Union Pool paleta brzmień jest niezwykle szeroka, a twój instrument brzmi raz jak gitara elektryczna, raz jak pedal steel, jak źródło dźwięku czy wręcz generator szumów.

Jak mówi stare porzekadło: potrzeba matką wynalazków. Słyszę coś intrygującego i zastanawiam się, jak uzyskać to na tym instrumencie. Albo czasami pomylę się i myślę sobie: o, to było niezłe, jak to powtórzyć? Takie rzeczy stopniowo wchodzą do mojego języka, a już na pewno kształtują moje podejście do instrumentu.

Czy łatwo ci było znaleźć wspólny język z Mary Halvorson? Bo jej styl jest bardzo oryginalny, dość rozwichrzony, z dużą ilością niekontrolowanych zmian wysokości dźwięku.

Granie z Mary Halvorson to ogromna frajda! Mary jest też niezwykle miłą osobą, więc polubiłyśmy się natychmiast, jak tylko pierwszy raz zagrałyśmy razem, to było na początku 2007 lub 2008 roku. Mary przyjechała wraz z Jessicą Pavone z Nowego Jorku na koncert do Baltimore, gdzie mieszkam. Ich muzyka mi się spodobała, ale pomyślałam, że jest bardzo różna od mojej. Potem zdarzało nam się występować tego samego wieczoru, ale nigdy razem, aż wreszcie nasza wspólna znajoma powiedziała, że powinnyśmy spróbować. Zagrałyśmy więc najpierw u niej w domu, a może z miesiąc później Mary Halvorson zapytała, czy chciałabym zagrać z nią w duecie na Vision Festival. I ten duetowy koncert był naszym pierwszym publicznym wspólnym występem. Potem Mary zaprosiła mnie do swojego oktetu i przyjechała do mnie do Baltimore, żeby nauczyć się pisać na pedal steel. 

Czasami zdarza się, że muszę popracować nad znalezieniem wspólnego języka z jakimś muzykiem, ale Mary jest jedną z tych osób, z którymi to od razu mi wychodzi. Jest cudowną artystką. Zawsze mam poczucie, że pasujemy do siebie idealnie. Myślę, że w solówkach na płycie Pedernal doskonale to słychać.

A jak ci się pracowało z Joem McPhee i Kenem Vandermarkiem nad płytą Invitation to a Dream? Odnosimy wrażenie, że potrafisz wydobyć na światło dzienne najdelikatniejsze oblicze Vandermarka.

Joego McPhee poznałam w 2004 roku i pomiędzy tym momentem, a nagraniem płyty w 2017 występowaliśmy razem kilkukrotnie. To prawie piętnaście lat znajomości. Za to Kena nie znałam wcześniej, znałam tylko jego muzykę, spotkaliśmy się po raz pierwszy właśnie w Austin w Teksasie, gdzie powstało to nagranie. Rozstawiliśmy się i zaczęliśmy grać, a w takich warunkach masz dosłownie moment na zorientowanie się, kto jest kim, a potem wchodzisz w ich świat oraz być może również wpuszczasz ich do swojego. 

Oczywiście obaj, Vandermark i McPhee, potrafią grać gęsto, więc nie zostawałam w tyle, ale też nie chodziło nam o to, żeby grać dużo i naraz. Dobrze nam się grało, odbyliśmy jeszcze krótką trasę po tym nagraniu.

Skoro padło nazwisko Kena Vandermarka: wciąż czujesz jakąś więź z Chicago?

Nie byłam tam od czasu, kiedy występowałam właśnie z Kenem, może jakieś pięć lat temu? Jakoś w miarę niedługo przed pandemią. Ale tak, mieszkałam w Chicago.

Chyba nawet właśnie tam usłyszałaś pierwszy raz na żywo gitarę pedal steel?

Tak właśnie było. Nieopodal Chicago, w małym miasteczku uniwersyteckim. Najpierw zobaczyłam ją z dużego oddalenia. „Jaki piękny dźwięk” – pomyślałam. Nie dostrzegłam w ogóle strun, widziałam tylko muzyka wymachującego rękami. „Cóż to takiego?!”. W końcu zdobyłam swój własny instrument i nauczyłam się na nim grać.

Ale ta nauka nie była taka prosta. Mówiłeś kwestii kobiecej. Nie było wtedy w ogóle żadnego muzyka, który pomógłby mi w nauce gry. Byłam dla nich jakąś młodocianą hipiską. „Co ona może wiedzieć o muzyce?”. Musiałam pracować naprawdę ciężko. Wsłuchiwałam się w brzmienie instrumentu, szczególnie w rękach naprawdę dobrych muzyków country. I z tego też powodu przeprowadziłam się do Teksasu. Dzięki temu mogłam grać więcej i utrzymać się z tego.

Czy sytuacja zmieniła się od tamtego czasu? Powstało na świecie środowisko gitarzystów pedal steel?

Powstało. W Internecie istnieje forum gitarzystów pedal steel. W tym świecie jestem kompletną outsiderką. Dla wielu z tych ludzi nie umiem nawet grać na instrumencie…

Naprawdę?!

Oczywiście, dostaję takie komentarze. „Może byś najpierw nauczyła się grać, a dopiero potem zaczęła występować?”. Ludzie piszą mi takie rzeczy. Żartują sobie: „Moja sześcioletnia córka potrafiłaby tak zagrać!”. I tak dalej, i tak dalej. Ale oprócz nich są też ludzie o szerszych horyzontach, ale środowisko jest mocno zdominowane przez konserwatywnych muzyków.

Ale zawsze tak jest, kiedy próbujesz zrobić coś nowego. Ludzie mówią mi, że powinnam była się tego spodziewać. Pewnie mają rację. Taki już jest świat. Wyobrażam sobie, że takie napięcie może też istnieć między muzykami grającymi polską muzykę na tradycyjnych, a tymi, którzy próbuję na nich eksperymentować.

Ciekawe, że w Polsce nie ma nawet nazwy na pedal steel guitar. Można powiedzieć ‘elektryczna gitara hawajska’, ale to brzmi okropnie. Wszyscy znają ten instrument, ale sensownej nazwy wciąż nie ma.

Zabawne, że uprzedzenia dotyczące pedal steel spotykam znacznie częściej w Ameryce niż poza nią. „Będzie country! Nie! Uciekam! Jakieś smuty z baru!”. Miło więc znaleźć się w miejscach, gdzie takich uprzedzeń jest mniej. Powiedziałabym nawet, że to wyzwalające uczucie.

Jeśli lubisz przełamywać stereotypy, to na pedal steel guitar jest co robić. Na takim puzonie możesz zrobić cokolwiek tylko chcesz i nikogo tym nie zadziwisz. Ale jeśli chcesz być obrazoburcą, pedal steel będzie właściwym wyborem.

Muszę być obrazoburcą, nie mam wyboru. W świecie tak zwanej muzyki eksperymentalnej większość muzyków wywodzi się albo z jazzu, albo z muzyki klasycznej. Ukończyli konserwatoria lub mieli prywatnych nauczycieli, a ja – nie. Uwielbiam Ornette'a Colemana, Edgara Varese'a i Krzysztofa Pendereckiego, ale nie pochodzę z tych światów. Dlatego moje interpretacje są naznaczone innym podglebiem – moim własnym.

A teraz mała dygresja. W latach 1990 roku grałam koncert country w Szwajcarii. Pierwszy raz byłam wtedy poza USA. Czekałam w Zurychu na swój samolot do Stanów, miałam 7 godziny przerwy. Popatrzyłam na człowieka siedzącego obok: „Przecież to Krzysztof Penderecki!”. „Przepraszam, że jest pan Krzysztofem Pendereckim”. „Tak, to ja”. Widziałam go kiedyś, jak dyrygował Huston Symphony Orchestra podczas wykonania Trenu pamięci ofiar Hiroshimy. Był niczym gwiazda rocka! Zaczęliśmy rozmawiać na tym lotnisku. Zapytał mnie jak się miewa dyrygent Huston Symphony (którego oczywiście nie znałam osobiście, bo to przecież zupełnie inny świat!). Zaczął mówić o tym, jak muzyka zmieniła się w Europie Wschodniej wraz z upadkiem komunizmu. Opowiadał o upadku orkiestr w mniejszych ośrodkach itd.

I wtedy z głupia frant zapytałem: „Czy wiesz coś o pedal steel guitar?”. Oczywiście nigdy nie słyszał o takim instrumencie. Wyjaśniłam mu jego budową, a on na to: „A! W Polsce mamy coś bardzo podobnego!”. Nie pamiętam nazwy, jaką wymienił, ale zapamiętałam, że to powiedział.

Hmm. Co miałoby to być? Strawiński pisał na cymbały, które też są używane w Polsce. Ale przecież Penderecki odróżniłby je od gitary slide.

Nawiasem mówiąc wczesny Penderecki to był kosmos! Lepszy niż późniejszy, neoromantyczny okres.

Rozmawiamy o muzyce eksperymentalnej, free, improvie. Ale nagrałaś też kompozycję twórcy, który w tym kontekście jest jednak dość niespodziewany – mam na myśli Astora Piazzolę.

Gram muzykę dziwną, eksperymentalną, jakkolwiek ją nazwać, i uwielbiam to. Kocham swobodną improwizację, uwielbiam grać bardzo intensywnie, lubię też niekiedy grać cicho. Ale kocham też nuty i melodie. Widziałem koncert Piazzoli w Houston w 1987 roku. Coś urzekło mnie w jego muzyce.

Wiecie, większość z nas lubi bardzo różne rodzaje muzyki. Tym, czego ja szukam, jest ekspresja uczuć. Może emocji? A może to zbyt wąskie słowo? Może chodzi o coś, czego nie można nazwać? Nie chcę używać słowa „duchowość”, ale o coś takiego mi chodzi. W muzyce Piazzoli jest mnóstwo emocji. To oczywiście tango, ale on mieszał je z muzyką afrykańską, jazzem i innymi stylami. Słuchanie jego utworów i wykonywanie ich jest niezwykłe. Powiedzmy, że mamy formę AABA. Każdy wers tej formy może być zupełnie inny – pierwszy może być wściekły, drugi szczęśliwy, trzeci żałosny, czwarty jeszcze inny. Trafiało to do mnie.

Od tamtego koncertu chciałam nagrać album z jego utworami. W końcu ukazał się w 2015 roku – czyli sporo czasu musiało upłynąć. Uwielbiam i Piazzolę, i Messiaena.

A gdybyście zapytali muzyków tango z Argentynie, powiedzieliby wam pewnie, że Piazzola był twórcą eksperymentalnym. Ktoś wychowany na Beethovenie i Mozarcie powiedziałby wam to samo o Messiaenie.

Dlaczego zawahałaś się przed użyciem słowa „duchowa”?

Bo niekiedy skojarzenia, które wywołuje, są dość pretensjonalne. Używa się go w sposób, który trywializuje znaczenie słowa „duchowość”.

Ale kiedy zaczęłam improwizować, czułam, że z góry spływa na mnie jakaś siła. Ja tylko ruszałam palcami, wszyscy dzieło się samo. Niestety – nie trwało to długo. Nie odczuwał już takich stanów podczas grania, choć odczuwam inne. Ale już nie tamte. Było, minęło (śmiech).

Tytuł jednej z twoich kompozycji (a jednocześnie całego albumu) brzmi And I Await the Resurrection of the Pedal Steel Guitar. Geneza powstania utworu to świetna historia – jechałaś akurat na koncert grupy country, w której grałaś, w stacji nadawano kompozycję Et Exspecto Ressurectionem Mortuoram Oliviera Messiaena, zafascynowana musiałaś zjechać na pobocze, żeby go wysłuchać… Ale czy w tytule twojego utworu nie pobrzmiewa nuta ironiczna? Nagrałaś ten utwór w 2007 roku, kiedy byłaś już uznaną w świecie gitarzystką.

Utwór, który moją inspiracją, to Et Exspecto Ressurectionem Mortuoram Oliviera Messiaena; w tłumaczeniu na angielski And I Await the Resurrection of the Dead [I oczekuję na wskrzeszenia umarłych]. To po pierwsze. Po drugie, miałam wrażenie, że wszyscy znani mi muzycy grający na gitarze pedal steel grają… po prostu nuty. Robią to dobrze i tego właśnie chcą – brzmieć jak, powiedzmy, Charlie Christian (raczej nie jak Sony Sharrock czy Jimi Hendrix). Tak czy inaczej przed tym instrumentem leży olbrzymi, nieodkryty ląd. Trzeba tylko grać na nim w inny sposób.

Może rzeczywiście ten tytuł jest odrobinę nieco ironiczny, bo dla środowiska muzyków pedal steel guitar była śmieszną oszustką. Mimo że grałam ICH muzykę przez 20, czy może nawet 30 lat. Tak, zdecydowanie jest tam trochę ironii.

Wróćmy jeszcze do tamtego dnia, kiedy słuchałaś w samochodzie Messiaena. Dotarłaś w końcu na koncert – i co? Jak ci się grało country po takim przeżyciu?

Muzyka była taka, jak zawsze. Na pewno koledzy z zespołu nie byli zbyt szczęśliwi, że spóźniłam się na koncert. Moje wyjaśnienia, że musiałam zatrzymać się na poboczu, żeby posłuchać Oliviera Messiaena nie zrobiły na nich zbyt wielkiego wrażenia. „Kogo niby? Nie znamy”.

Brzmienie organów kościelnych w muzyce Messiaena było płynne, ciekłe. Podobne w jakimś sensie do gitary pedal steel czy w ogóle do instrumentów bezprogowych. Może to też przyciągało cię do jego muzyki?

Rzeczywiście niektóre jego utwory odrobinę przypominają mi pedal steel. Co oprócz tego pociąg mnie w jego muzyce? Myślałam też o użyciu trytonów, nieco dziwnym w przypadku katolickiego kompozytora. Zasadniczo najbardziej chodzi jednak chyba właśnie o tę… dziwność. W dobrym sensie tego słowa. Wszystko jest dość statycznie, nie ma wiele ruchu, dźwięki po prostu trwają. To jednocześnie dziwacznie i uduchowione, sama nie wiem… Może też łączy nas to, że pedałami w steel guitar również mogę sprawić, że dźwięki trwają? Choć przez chwilę, tak aby mogły wsiąknąć w słuchacza.

Tamta kompozycja Messiaena była dla nie na tyle niesamowita, że postanowiłam nauczyć się jej na gitarze pedal steel. Jeśli bardzo się postarać, można na niej zagrać wszystko, każdy rodzaj muzyki. To było przez erą Internetu, musiałam więc wysłać list z prośbą o nuty (których, nawiasem mówiąc, czytam dosyć słabo). Wreszcie dotarły do mnie wielkie partytury, z partiami oboju czy waltorni, wszystko w różnych tonacjach. Do tego akordy. To one sprawiają, że ten utwór, szczególnie na początku, brzmi tak pięknie. Cała tajemnica tkwi zaś w fakturach tych akordów. Jest nich sporo nut, są może nie tyle rozbudowane, co gęste. Wszystko jest w nich starannie ułożone. Samotny instrumentalista nie ma takiego bogactwa do dyspozycji. Na jednym instrumencie każdy dźwięk brzmi – mnie więcej – tak samo. „Nie ma szans, żebym to zagrała” – stwierdziłam.

Ale ten utwór cały czas tkwił mi w głowie. W 2005 roku byłam we Włoszech na koncercie na cześć Giacinto Scelsiego. Zainspirowało mnie to do tego, żeby wrócić do utworu Messiaena. Postanowiłam wykonać ten utwór do momentu, w którym już nie będę w stanie dalej go zagrać. Wielki sukces – przebrnęłam przez pierwsze trzy nuty, z później musiałam skręcić w inną stronę (śmiech).

Może jeszcze kiedyś wykonam ten utwór. W następnym życiu. (śmiech).

 

Wywiad był wyemitowany w audycji "Rozmowy Improwizowane" w Programie 2 Polskiego Radia.