Michał Ciesielski: Nie lubię sterylnej muzyki
Michał Ciesielski to trójmiejski saksofonista i kompozytor, na co dzień udzielający się w wielu projektach muzycznych. Współpracuje między innymi z Tymonem Tymańskim i Marcinem Świetlickim, czy Sławkiem Jaskułke. Jego priorytetowym składem, od dawna jest jednak zespół Quantum Trio - muzyczny wszechświat z pogranicza muzyki jazzowej, improwizowanej i elektronicznej. W krótkiej rozmowie Michał opowiedział mi o najnowszym albumie tria pt. „Red Fog”, dualizmie wszechświata, jungowskich inspiracjach i prozie życia muzyka jazzowego.
Właśnie wydaliście swoją najnowszą płytę: „Red Fog”, współpracując z włoską Emme Record Label. Poprzednie albumy nagrywaliście w innych wytwórniach. Na co powinno zwracać się uwagę przy wyborze firmy fonograficznej?
Gdy jesteś początkującym muzykiem lub młodym zespołem, to nie masz za dużego wyboru. Albo wydajesz płytę samodzielnie, albo znajdujesz kogoś, kto w ogóle zechciałby wydać twój materiał. Warunki mogą być wówczas nie do końca wymarzone, dlatego warto rozważyć wszystkie za i przeciw. Przede wszystkim: czy to będzie dobre dla zespołu. Jeżeli skład jest początkujący i nie ma bazy fanów, czasami lepiej jest oddać część udziałów z płyty, w zamian za promocję i pomoc w pokazywaniu twojej muzyki szerszej publiczności. My pierwszą płytę wydaliśmy w For Tune i wyszliśmy na tym znacznie lepiej, niż gdybyśmy wydali tę płytę sami.
A jak wyglądała Wasza współpraca w przypadku współpracy z Nei Gong i Emme Record Label?
Nasz drugi album „Duality: Particles & Waves” wydaliśmy sami, z pomocą Tymona Tymańskiego, który w tamtym czasie zakładał swoją wytwórnię – Nei Gong. Można powiedzieć, że „Duality” było czymś na kształt eksperymentu. Dla mnie najważniejsze było to, że mieliśmy pełną kontrolę nad tą płytą: od nagrań do wydania. Wynajęliśmy świetne studio w Holandii, pod Amsterdamem. Wielki live room, stary Steinway, na którym nagrywał m.in. Dave Brubeck. Postanowiliśmy wynająć tylko studio, bez inżyniera, a jako, że jestem realizatorem, to postanowiliśmy, że zrobimy to sami. Całość, okazała się sporym wyzwaniem, ale też niezłą przygodą.
Podczas nagrywania mieliśmy dużo czasu, więc nie czuliśmy się skrępowani, eksperymentowaliśmy między innymi z ustawieniem mikrofonów, z formami utworów, z brzmieniami. Właściwie połowa albumu powstała w studio, trochę jak albumy rockowe. To było coś. Nikt nie stał nam nad głową z zegarkiem w ręku, a mieliśmy do dyspozycji najlepsze oldschoolowe lampowe mikrofony. Pomysły oczywiście powstały wcześniej, ale nie wszystkie były zamknięte przed nagraniem. Do produkcji usiedliśmy we dwóch, razem Kamilem Zawiślakiem, który też zajmuje się zawodowo produkcją muzyczną. Nie chcieliśmy żeby to było suche nagranie ze studia. Tu zaczęły się nasze eksperymenty, szczególnie widoczne w drugiej części „Duality”. To było bardzo cenne doświadczenie. Kamil to nie tylko świetny pianista, ale także bardzo twórczy producent.
Jedynym elementem, jaki oddaliśmy na zewnątrz był mastering. Uważam, że warto komuś oddać zmiksowany materiał. Tu już nawet nie chodzi o ustawienie proporcji instrumentów, ale chociażby o przycięcie lub dodanie jakiegoś pasma. W przypadku „Duality: Particles & Waves” zależało nam też na nietuzinkowym projekcie graficznym. Do współpracy zaprosiliśmy Jarka Świerczka (niestety niedawno zmarłego). Zaprojektował nam okładkę, która moim zdaniem jest genialna. Cały proces produkcji i promocji płyty, był dla nas wielką przygodą, ale też dzięki temu bardzo dużo się nauczyliśmy.
Nasz najnowszy album „Red Fog” jest konsekwencją wygrania Jazz Juniors w 2017 roku. Na nagranie tej płyty mieliśmy mocno ograniczony czas. Nagrywaliśmy ją podczas festiwalu we Włoszech. W piątek graliśmy koncert, w sobotę weszliśmy do studia, żeby ustawić mikrofony i brzmienie całości i wstępne wersje utworów, Dopiero następnego dnia, w niedzielę, dokonaliśmy właściwych nagrań. Pracowaliśmy od 10:00 do 17:00, więc album „Red Fog” powstał de facto w siedem godzin.
Wówczas wydawało się nam, że przydałby się jeszcze jeden dzień nagrań. Ale po przesłuchaniu ostatecznego efektu zmieniliśmy zdanie. Na pewno, nie bez znaczenia, w tym przypadku był świetny reżyser dźwięku, który z nami współpracował. Okazało się, że oprócz reżyserii dźwięku, na co dzień jest dyrygentem w rzymskiej operze. Bardzo otwarty człowiek, bez uprzedzeń reagujący na nasze uwagi. Miał otwarte uszy, przez co świetnie się nam z nim pracowało. Miks znowu postanowiliśmy zrobić sami. Trochę popracować nad tą płytą, pochylić się nad brzmieniem i produkcją muzyczną.
„Red Fog” to album mniej elektroniczny niż „Duality”. Dlaczego?
To prawda, na „Red Fog” nie ma aż tyle elektroniki, ale w pewnym momencie stwierdziliśmy, że ten akustyczny materiał brzmi świetnie i nie ma znaczenia brak elektronicznych instrumentów - to dla nas tylko środek wyrazu. Na „Red Fog” pojawiają się też elementy elektroniczne ale raczej jako dopełnienie brzmienia, produkcyjny smaczek. Muzyka z tego albumu pod względem brzmieniowym jest dokładnie taka, jak chcieliśmy. Akustyczność „Red Fog” nie wyklucza tego, że nasz następny album może pójść w kierunku mocno elektronicznym. W przypadku Quantum Trio instrumentarium to raczej narzędzie, a nie konkretny zestaw, który określa nasze stałe brzmienie. Nie chcemy się ograniczać. Bardziej zależy nam na osiąganiu pewnego rodzaju energii, niż skupianiu się nad tym, żeby nasza muzyka brzmiała koniecznie elektronicznie lub akustycznie.
Razem z Quantum jesteście razem prawie siedem lat na scenie, to dość sporo. Opowiedz o ewolucji Waszych oczekiwań – czy zakładając zespół siedem lat temu na studiach, kiedy powstaje naprawdę wiele projektów – zakładaliście, że to rozwinie się w takim kierunku?
Na początku wszystko rozwijało się bardzo organicznie. Od pierwszych chwil czuliśmy wspólną energię podczas grania. Chcieliśmy to pokazać jak najszerszej publiczności. Mieliśmy podświadomą więź, myśl, pewne połączenie, które nas nakierowywało na przestrzenne porozumienie.
Zadam Ci teraz pytanie nurtujące wielu Waszych odbiorców: dlaczego gracie bez basisty? Czy kiedyś myśleliście o poszerzeniu składu?
Na samym początku szukaliśmy basisty. Koncepcja grania bez basu narodziła się w wyniku eksploracji naszych możliwości. Zaczęliśmy spotykać się we trójkę, bo właśnie tak nam się dobrze grało, a przede wszystkim improwizowało. A wszystko zaczęło się od wspólnej improwizacji. Z czasem zaczęliśmy grać regularnie i zapraszaliśmy różnych basistów i kontrabasistów. Ale za każdym razem, zauważaliśmy, że dynamika z kontrabasistą albo basistą blokuje naszą wolną ekspresję. Basista zawsze musi być bardzo czujny, słuchać pianisty, być maksymalnie skupionym, żeby nie dublować piana. Oczywiście, znam sporo świetnych basistów, którzy mogliby z powodzeniem do nas dołączyć, ale w tamtym czasie takiej osoby po prostu nie było w naszym otoczeniu. Zazwyczaj po drugiej, czy trzeciej próbie z kontrabasistą, zauważyliśmy, że grając z nim zaczęliśmy wkraczać na pewną utartą ścieżkę, która nas klasyfikuje, jako zespół „jazzowy”. Bez basu natomiast graliśmy zupełnie inną muzę – stwierdziliśmy, że może trzeba po prostu zaakceptować, pokochać i uświadomić sobie, że tak naprawdę ten w gruncie rzeczy okrojony skład pobudza naszą kreatywność.
Przed Akademią Muzyczną zrobiłeś dyplom z inżynierii dźwięku na Politechnice Gdańskiej. Czy są jakieś aspekty w płytach jazzowych, których słuchasz, które szczególnie Cię irytują? Czy podczas nagrań są jakieś często popełniane błędy, obok których nie potrafisz przejść obojętnie?
Nie nazwałbym tych rzeczy błędami. Chociaż jeśli mowa na przykład, o cyfrowym przesterze, to sprawa jest oczywista: nie brzmi to dobrze. Inaczej, jeśli ktoś świadomie doprowadza do pewnej anomalii. Świadomie wykorzystany błąd przestaje być błędem. Nie lubię sterylnej muzyki. Nie jestem fanem dążenia do idealnego brzmienia. Jak odpalam płytę, to szukam na niej czegoś, co mnie zaskoczy. Czegoś, czego nie usłyszę na innym albumie.
Czyli stylistyka ECM nie do końca do Ciebie trafia?
Nie jestem wielkim fanem brzmienia ECM. Jest oczywiście kilka płyt, które lubię. Na przykład „Köln Concert” Keitha Jarretta – znanym faktem jest, że Keithowi bardzo nie podobał się fortepian, na którym grał, drażnił go jego dźwięk, a na dodatek miał przecież straszne bóle pleców. Na tej płycie czuć cierpienie. Wiesz, wchodzimy w bardzo interesujący temat. Płyta zawsze w pewien sposób będzie martwa. To martwe dzieło sztuki. Ktoś mądry (Walter Pater, przyp. red.) powiedział, że każda sztuka dąży do tego, by być muzyką. Podpisuję się pod tym. Rozmawiałem kiedyś z moimi znajomymi artystami na ten temat. Namalowany obraz nie ma życia, nie wywołuje interakcji z ludźmi, nie ma kontynuacji. Malarze tworząc w domowym zaciszu, nie widzą reakcji, odpowiedzi. Nagrana w studio płyta, też jest pewnego rodzaju obrazem. Dużo trudniej jest przenieść emocje przez płytę. Dlatego używamy brudów, kompresorów, przesterów – żeby ten „obraz” wyszedł bardziej trójwymiarowo, żeby żył własnym życiem. Chcę, żeby moja muzyka była trójwymiarowym obrazem, a nie reprodukcją.
Drugi album Quantum Trio w swojej nazwie nawiązuje do mechaniki kwantowej. Czy stoi za tym jakiś koncept? „Duality” = dwa albumy?
Powiedzmy sobie szczerze wydanie podwójnej płyty jest marketingowo bez sensu. Ale to prawda: wymyśliliśmy sobie koncept dwoistości. Cały wszechświat jest przecież dwoisty. W filozofii, jak i w wielu innych dziedzinach życia, czy w religiach. Kobieta vs. mężczyzna, Yin vs. Yan, dobro vs. zło. Okazuje się, że świat jest dwoisty w swej naturze już na poziomie najmniejszych cząstek, na poziomie kwantowym. Przez długi czas fizycy spierali się o naturę fotonu. Jedni twierdzili, że foton jest cząsteczką, a drudzy, że falą. Po wielu latach doszli do wniosku, że foton jest jednocześnie i cząsteczką i falą. Spodobała nam się ta koncepcja. „Duality” to jedna płyta. Są na niej cząsteczki i fale: Particles & Waves. Jest jednocześnie akustyczna, jak i elektroniczna, drapiezna i spokojna zarazem. Jarek Korbicz, fizyk kwantowy, doktor habilitowany, obecnie profesor UW stworzył dla nas opisy na tę płytę. Mieliśmy nawet taki pomysł, by ktoś czytał te teksty. Chcieliśmy umieścić je na płycie, ale ostatecznie stwierdziliśmy, że to zbyt pretensjonalne. Woleliśmy, by muzyka mówiła sama za siebie.
A co z „Red Fog”? Czy tu też kryje się ukryty koncept?
Oczywiście. „Red Fog” jest inspirowana psychologiczno-filozoficznymi tematami, snami, archetypami, symbolami. Nie jestem oczywiście ekspertem w tej dziedzinie, ale ostatnio dużo czytam na ten temat. Interesuje mnie to, co nieuświadomione. To, co objawia się w snach i przemawia do naszej świadomości przez obrazy i symbole. To bardzo skomplikowany temat, którego sam do końca jeszcze nie rozumiem, ale na pewno nasze wewnętrzne poszukiwania mają odzwierciedlenie w muzyce znajdującej się na tym albumie.
Na wszystkie trzy płyty komponujecie we trójkę. Czy potrafisz scharakteryzować styl kompozycyjny każdego z Was?
Kamil zawsze tworzy najbardziej nośne melodie. Luis poza polimetrią i polirytmią, jest bardzo kreatywnym i zaskakującym gościem. Dlatego też lwia część kompozycji jest jego. Razem z Kamilem śmiejemy się, że sami byśmy nigdy nie wpadli na pomysł, który Luisowi wydaje się oczywisty. Luis dużo czyta o współczesnej harmonii, bada temat. O swoich pomysłach, ciężko mi mówić, ale z pewnością: szybko się nudzę i szukam nowych rozwiązań. Jakiś czas temu zainteresował mnie serializm i dodekafonia. Na przykład na „Duality” napisałem utwór „Entanglement”, którego melodia nie jest związana z żadnym centrum tonalnym, tylko lewa ręka, czyli w naszym zespole – bas, wyznacza centrum tonalne. Melodia jest natomiast całkowicie atonalna. Pisałem ją z myślą by wykorzystać wszystkie dwanaście dźwięków. Nie osiem, czy siedem. Nie chciałem opierać się na żadnej skali. Z kolei, „Red Fog” otwiera utwór pt. „Interference”, którego temat stanowi serię, w rozumieniu dodekafonicznym. Jest podzielony na serię i retrogradację tej serii, czyli tzw. rak. Jeśli puścisz sobie ten utwór od tyłu, to melodia zabrzmi dokładnie tak samo.
Oprócz Quantum Trio, współtworzysz też projekt Mu z Tymonem Tymańskim, z którym ostatnio wydaliście album „Free Energy”. Opowiedz o nim.
W języku japońskim „mu” oznacza pustkę, brak, nic. To koan buddyjski, który Tymon zgłębia od wielu lat. Dotyka jądra człowieczeństwa i rzeczywistości. Projekt Mu to piosenki, które pisał przez wiele lat. Zbierał do szuflady numery, które są bardzo poruszające. Jeśli się w nie zagłębić i poznać ich backgorund, szybko można odkryć, że są oparte na realnych wydarzeniach i przeżyciach. Oprócz tego, są bardzo ładnie zepsute przez zespół. Nie chcieliśmy żeby to była „ładna” płyta. Zależało nam na tym, by materiał osiągnął jakąś wielowymiarowość. Promujący album „Free Energy” utwór „Remedy” jest jednym ze spokojniejszych i minimalistycznych na płycie, ale pojawia się w nim dodekafoniczna seria, stworzona przez Tymona.
Nad materiałem na płytę „Free Energy” pracowaliśmy chyba z półtora roku. Kombinowaliśmy z różnymi brzmieniami, analogowymi syntezatorami, używaliśmy wielu różnych instrumentów. Wydaje mi się, że jest to jedna z najlepszych płyt w dorobku Tymona. Nastąpiła na niej pewnego rodzaju zespołowa synergia. Każdy członek zespołu dodał coś od siebie. Skumulowaliśmy wszystkie nasze dotychczasowe doświadczenia.
Jesteś zawodowym muzykiem, utrzymujesz się z grania. Czy zaobserwowałeś u siebie, bądź u swoich kolegów zjawisko tzw. „przejobowania”? Brania za dużej ilości grań, lub grania nie tego, co chce się grać?
Każdy muzyk ma jakąś filozofię życiową, dzięki której wybiera co i z kim chce grać. Jeżeli chcesz żyć z muzyki, która jest bardzo nieregularna i wymagająca, to dobrze wiesz, że bardzo ciężko pogodzić to z regularną pracą. Musisz mieć bardzo wyrozumiałego szefa, który da Ci zwolnienie na cały tydzień, co dwa lub trzy tygodnie. Jeśli chcesz być zawodowym muzykiem, zdarzają się momenty, kiedy nie masz pracy w ogóle. Dlatego też wielu muzyków chwali sobie pracę, jako nauczyciel. Takie zajęcia zawsze można odrobić lub przełożyć. Oczywiście w naszym kraju nauczyciele nie zarabiają dużo, ale to zawsze jest jakaś baza do dalszych działań. Poza tym: ubezpieczenie, i fragment emerytury. Możesz dokonywać wyborów, możesz zostać informatykiem (nad czym szczerze powiedziawszy sam się zastanawiałem), ale jest to ciężko pogodzić z byciem aktywnym muzykiem. Żeby nim być, musisz być wśród ludzi, uczestniczyć na co dzień w kulturze. Warto posłuchać występów zarówno swoich kolegów, jak i gwiazd wielkiego formatu, szukać inspiracji każdego dnia. Nie można być oderwanym od rzeczywistości.
P.S. Michała Ciesielskiego:
W samochodzie słucham Trójki albo Tok FM.
Ostatnia książka, jaką czytałem to „Krótka historia mitu” Karen Edwards.
W muzyce najbardziej kręci mnie rytm.
Chciałbym zagrać na jednej scenie z Davidem Bowie.
Nigdy nie zrobiłbym zupy grzybowej.
Za 10 lat będzie koniec świata.
Swój wolny czas… a co to jest wolny czas?
Jan Garbarek czy Ornette Coleman: Zdecydowanie Ornette Coleman.
W szkole nienawidziłem chemii.
Moje ulubione miejsce w Trójmieście to las w Oliwie.
- Aby wysyłać odpowiedzi, należy się zalogować.