Resonance Ensemble w Gdańsku

Autor: 
Piotr Rudnicki

Kiedy rozchodzi się wieść o koncercie Resonance Ensemble'u, wiadomo od razu, że odbędzie się wielkie jazzowe święto. Najlepiej byłoby wziąć głęboki oddech i spokojnie czekać, ale nie bardzo się da, więc przebieramy nóżkami licząc dni które pozostały do koncertu. Ken Vandermark jest co prawda w Polsce częstym gościem, ale aż tylu kolegów z najwyższej półki zabiera ze sobą rzadko. Zobaczyć dziesięciu spośród absolutnie topowych przedstawicieli sceny free za jednym zamachem to nie lada okazja. 

Występ w gdańskim Żaku był ostatnim na polskiej trasie zespołu, toteż Vandermark nie omieszkał na wstępie złożyć serdeczne podziękowania organizatorom całości „za zmieszczenie dziesięciu osób do autobusu”. Siedmiogodzinna przeprawa z Poznania do Gdańska niejednego mogłaby porządnie wyczerpać, tymczasem muzycy nie przejawiali w zasadzie żadnych oznak zmęczenia. Wręcz przeciwnie – rozpoczęli bardzo energetycznym, całkowicie premierowym utworem (nie ma go jeszcze nawet na najnowszym albumie „What Country Is This?”) w którym po mocnej introdukcji sekcji dętej solowy popis na tubie dał Per-Ake Holmlander. W sukurs poszli mu potem kolejno diabelsko szybki i równie donośny Dave Rempis oraz Steve Swell, perkusji nie oszczędził Tim Daisy... Takim początkiem nie pogardził z pewnością żaden z licznie zgromadzonych poszukiwaczy silnych free jazzowych wrażeń. Wykonanie tej premierowej perełki ucieszyło zresztą widocznie samych muzyków – po jej wybrzmieniu widać było szeroki uśmiech zadowolonego Kena Vandermarka.

On sam, tak jak dzień wcześniej w Krakowie, w dużej mierze ograniczał się w trakcie koncertu do akompaniamentu: przez cały czas pełnił również odpowiedzialną funkcję dyrygenta orkiestry, wyznaczając kolejność solówek i sygnalizując spajające kompozycje moduły. Dzięki jego reżyserii big band improwizatorów przypominał orkiestrę, a całość złożyła się w spektakl rodem z filharmonii. Zadbał także i o swoje pięć minut podczas gdy wraz z Mikołajem Trzaską i Wacławem Zimplem pokazali próbkę możliwości Reed Tria. Nie był to zresztą jedyny „zespół w zespole”, który otrzymał taką szansę: w ostatnim utworze większą część improwizacji Vandermark oddał w ręce muzyków kwartetu Inner Ear. Z pozostałych członków zespołu w Gdańsku błyszczeli zwłaszcza trębacz Magnus Broo i niestrudzony Holmlander, ale osobne brawa należą się zdecydowanie Steve'owi Swellowi, który zagrał swoją partię tak zapamiętale że w pewnym momencie wydmuchał z puzonu stroik, a zaraz potem na scenę poleciały jego... okulary. 

Oprócz rzeczonej premierowej kompozycji na koncert złożył się cały materiał z albumu „What Country Is This?”, oraz jeden krótki bis, (kilka godzin później panowie mieli lecieć do Belgii) więc nic dziwnego, że po występie przy stoisku z płytami ruch panował jeszcze przez dłuższy czas. „To bardzo dobra płyta” zachwalał Ken Vandermark, chociaż zupełnie nie musiał tego mówić. Nie wyobrażam sobie lepszej pamiątki z koncertu niż muzyka uwieczniona na kompakcie. Tam też zdarzyła mi się zabawna sytuacja. Kiedy sprzedająca płyty dziewczyna zasugerowała mi wzięcie autografów od zespołu, oznajmiłem: „Przecież oni zamalują mi całą okładkę!”, na co stojący obok Marek Winiarski uśmiechnął się tylko i skonstatował: „Bardzo słusznie.”

Bo taka płyta, proszę państwa, to piękna sprawa.