Muzyka, która nie kończy się nigdy - Prism feat. Dave Holland, Kevin Eubanks, Craig Taborn & Eric Harland – Majówka z Jazz Jantarem w gdańskim Żaku

Autor: 
Piotr Rudnicki
Autor zdjęcia: 
foto: Paweł Wyszomirski

Muzyka, w której każdym tonie czuć najszczerszą z pasji i gwiazdy, których gwiazdorstwo da się poznać wyłącznie po tym, z jaką klasą grają – tak idealna sytuacja koncertowa nie zdarza się często. Ale kiedy na scenie spotykają się Dave Holland, Craig Taborn, Kevin Eubanks i Eric Harland nie ma innej możliwości.

Takie kwartety to rzecz rzadko spotykana. Czterech facetów z czterech różnych jazzowych światów. Każdy z nich jest osobowością podążająca własną drogą i każdy posiada doświadczenie takiej miary, że już w zasadzie niczego nikomu udowadniać nie potrzebuje. Jeśli jest się w takim momencie kariery, można muzyką się doskonale bawić. Z takiego prawa Holland, Taborn, Eubanks i Harland grając jako Prism korzystają wyjątkowo skwapliwie, a efektem ich pobytu w Gdańsku był najlepszy koncert, jaki publiczność Jazz Jantaru miała okazję zobaczyć od dawna.

Zasadniczo nie był to koncert sensu stricto. Chciałbym przedstawić muzyków od razu, bo potem nie będzie okazji. Mamy dla was trochę „continuous music”- powiedział na wstępie nominalny lider bandu Dave Holland. Chwilę potem zaczęło się wielkie dwugodzinne jazz-rockowe jam session klasy światowej. 

Użyta w nazwie zespołu metafora pryzmatu bardzo celnie oddaje to, co działo się na scenie Sali Suwnicowej gdańskiego klubu. Rozstawieni jeden obok drugiego muzycy byli jak cztery niezależne źródła dźwięku o odmiennych barwach – a każda z nich na swój indywidualny sposób czysta i idealnie z pozostałymi się  komponująca. Dave Holland to najwyższe piękno i szlachetność akustycznego tonu kontrabasu. Kevin Eubanks – wirtuozeria o szerokim spojrzeniu. Craig Taborn – tajemnica szalonego pianistycznego kunsztu zaś Eric Harland – mistrzowskie, pełne wyczucia spoiwo. Kwartet niezwykłych indywidualistów przez cały czas szedł razem, uatrakcyjniając sobie tę drogę na coraz to nową modłę.

Występ rozpoczęli niespiesznie, roztaczając aurę przypominającą oddechem muzykę australijczyków z The Necks, jednak skłonność do improwizacji szybko wzięła górę – zapętlony motyw kontrabasu dał Kevinowi Eubanksowi hasło do ruszenia w rejony jazz-rockowej ekspresji. Gitarzysta unosząc się w hendrixowskich zagrywkach dialogował to z Tabornem, to znów z regulującym natężenie tych popisów Harlandem. Lekko psychodeliczną falę klasycznymi pochodami uzupełniał będący w znakomitej formie Dave Holland, który rockowy groove łamał najwyższej próby jazzowymi wstawkami. Wyraźnie uniesiony muzyką weteran jak w transie grał nieprzerwanie przez z górą połowę występu. Największą cierpliwością wykazywał się przyczajony gdzieś w tle Craig Taborn, który grając na Rhodesie tworzył towarzyszom przestrzeń do działania, ale wystarczyła chwila, by uderzając z nagła autorskim kunsztem odcisnąć swój ślad.

Jazz-rockowa improwizacja wciągnęła muzyków do reszty. Zwarci w jednym celu i naturalnie cieszący się wspólnym graniem robili wrażenie zapalonych nowicjuszy, choć i technika i opanowanie świadczyły o długoletnim stażu każdego z nich. Napędzając się wzajemnie mogliby tak grać godzinami – i chyba nikomu z zebranych nie byłoby dość słuchania muzyki tak doskonałej. Kolejne kończące się pozornie frazy dwoma prostymi akordami przywracał do życia Craig Taborn. Fusion powoli przedzierzgał się w progresywny pejzaż, ale gdy zwolniło się tempo i całość zdawała się zmierzać ku końcowi, żaden z muzyków nie chciał wygasić rozżarzonego ognia ostatecznie. Dwugodzinny maraton odbił się już na twarzach członków kwartetu, a tu jeszcze rozanielony Eubanks przeciągał kolejne dźwięki – jeszcze lekką mgiełką przykrywał wszystko Taborn, Holland lekko trącał struny kontrabasu a dzwoneczki Harlanda nie chciały zamilknąć. W ich głowach ta muzyka pewnie nie kończy się nigdy. A u tych, którzy na koncert przybyli także z pewnością pozostanie na długo.