Lotos Jazz Festival - Bielskiej Zadymki Jazzowej finał.
W istocie zgodnie z sobotnią przestrogą koncert Jana Ptaszyna Wróblewskiego nie był tak piękny jak ten dzień wcześniej Marii Schneider. Jednak porównywanie tych dwóch zdarzeń jest kompletnie pozbawione sensu. Obydwoje artyści prezentują zupełnie inne podejście do muzyki, inne w niej sprawy ich interesują, a w konsekwencji na innych rzeczach koncentrują uwagę i swoją, i słuchaczy.
Koncert pana Jana był dokładnie taką propozycją, na jaką się czeka widząc nazwisko Wróblewski na afiszu. Klasyczny jazzowy sextet z dwoma saksofonami, trąbką i sekcją rytmiczną. Do odegrania tych ról zaproszeni przez lidera zostali muzycy, z którymi chętnie i od dawna współpracuje. Na alcie więc zagrał Henryk Miśkiewicz, Robert Majewski – trąbka, lider na tenorze, a w rzeczonej sekcji rytmicznej Wojciech Niedziela - fortepian, Sławomir Kurkiewicz kontrabas i Krzysztof Dziedzic – perkusja. Program także nie budził ani kontrowersji, ani nie przyniósł zawodu. Komeda, Trzaskowski, Kurylewicz – moi pierwsi mistrzowie. Współpracując przez lata z nimi, pan Jan sam stał się mistrzem i rangi tej odebrać mu nie można.
Zaprezentowane kompozycje, do których zresztą lider podchodzi niekiedy całkiem luźno (ot choćby Komedowska „Szara Kolęda”) stanowią pretekst, żeby przyjemnie i wedle estetycznego kanonu uświęconego dekadami tradycji, miło pograć sobie jazz, a przy tym sprawić przyjemność słuchaczom, którzy przecież w niedzielne popołudnie przyszli do klubu Klimat, nie po to żeby przekroczyć bramy nieznanych lądów, ale miło spędzić czas w otoczeniu muzyki, jaką lubią. I to jest dobre.
O poziomie wykonawczym mówić zbyt wiele też nie ma po co. Od bardzo dawna wiadomo, że jest taki jak należy. Jan Ptaszyn Wróblewski to marka. Nie sposób też w jego przypadku oddzielić spraw związanych z muzyką od spraw będących już częścią scenicznego show w ogóle. Muzyka splata się bowiem ze słowem i przyznam szczerze nie wyobrażam sobie występu „Ptaszyna” bez konferansjerki. To także stało się przez lata elementem nieodłącznym jego koncertów i o ile ktoś może mieć zastrzeżenia do samej muzyki, że nazbyt tradycyjna, to już wymieszana z anegdotami snutymi ze swadą i humorem pozostawia po sobie dobre wrażenia. Co tu kryć, lata spędzone przy radiowym mikrofonie i talent oratorski robią swoje.
Było więc miło, przyjemnie i jazzowo i tej jazzowości oraz poczucia uczestnictwa z profesjonalnym koncercie pozostać musiało na tyle dużo, żeby jakoś przeżyć finałowy koncert XIV Bielskiej zadymki Jazzowej tradycyjnie zorganizowany w schronisku na Szyndzielni. Przygrywał zespół ZumbaLand z Gruzji, któremu bardzo po drodze jest mieszać najróżniejsze style muzyczne od etno i funku z elementami jazzu po piosenki z gitarą w tle. Efekt jednak nie był szczególny. Reszta niech więc pozostanie milczeniem.
- Aby wysyłać odpowiedzi, należy się zalogować.