BieIskiej Zadymki Jazzowej 2013 dzień drugi czyli o tym jak Garrett i Miśkiewicz na "altach"walczyli!

Autor: 
Krzysztof Grabowski
Autor zdjęcia: 
Krzysztof Grabowski

Drugi dzień (środa) Zadymki Jazzowej w Bielsku-Bialej niewątpliwie przyczynił sie do stopienia się całego śniegu w mieście. Dwa gorące koncerty pod nazwą "Bitwa saksofonów - Altissimo!" dali Henryk Miśkiewicz i Kenny Garrett. Tytuł jest nieprzypadkowy, bowiem obaj panowie najchętniej sięgają właśnie po saksofony altowe. Pierwszy na scenie pojawił się nasz saksofonista z projektem Full Drive 3. Wraz z mistrzem zagrali: Artur Lesicki (gitary), Robert Kubiszyn (bas) i Michał Miśkiewicz na perkusji. Na scenie pojawił się jeszcze gość specjalny - Michael Patches Stewart, który w biografii ma zapisaną współpracę z Quincy Jonsem, Marcusem Millerem czy nieodżałowaną Whitney Houston. Z Czechowic-Dziedzic koncertowanie przeniosło się do tradycyjnego już miejsca - klubu Klimat, gdzie wśród publiczności można było spotkać Shakin'a Dudi oraz niedawnego jubilata, wspaniałego fotografa Marka Karewicza.

Henryk Miśkiewicz rozpoczął spokojnie, ale w miarę upływu czasu angażował coraz więcej siły w solówki. Wespół z Amerykaninem z Nowego Orleanu podgrzewał publiczność ekspresyjnym dialogiem z trąbką i bynajmniej nie pozostawał w cieniu słynnego trębacza. Zresztą Patches jest muzykiem skromnym, bawiącym się grą bez tendencji do popisów "pod publikę", przez co duet z Henrykiem Miśkiewiczem można określić mianem wspaniale wyważonego i dopasowanego. Na koniec, podobnie jak na płycie Full Drive Live at Jazz Cafe, zabrzmiał utwór "Walk Tall" Joe Zawinula, przed którym Miśkiewicz zachęcił publiczność do wzięcia udziału w jego wykonaniu. Po każdej powtarzanej frazie refrenu cała sala krzyczała "yeah!". Zanim jednak wybrzmiał ostatni akord, za perkusją na chwilę zasiadł bielszczanin - Krzysztof Dziedzic, który przecież był w składzie poprzednich edycji projektu Full Drive. Ta zamiana wywołała ogromne zadowolenie publiczności, a Dziedzic odpłacił się żywiołowym występem. 

Nie minął jeszcze wyznaczony czas przerwy, nie cała publiczność powrócila na swoje miejsca, a drugi koncert bez żadnej dodatkowej zapowiedzi rozpoczął quintet Garretta. I to rozpoczął od mocnego uderzenia, jakby chciał głośnym graniem zwołać wszystkich na swoje miejsca. Po pierwszym utworze szybkość, głośność i ekspresja nie uległy zmianie. Niesamowitą kondycją wykazał się ten ponad pięćdziesięcioletni saksofonista, bowiem przez 2 godziny nie zwalniał tempa. Gdy wpadał w trans kołysania z saksofonem zdawał się być nieobecny i grający wielokrotnie zapętlone frazy jakby dla siebie w oderwaniu od miejsca i czasu, w jakim się znajdował, zamknięty w swojej własnej przestrzeni muzycznej. W kulminacyjnym momencie nie potrzebował nawet saksofonu - swoją ekspresję wyraził głośnymi zawodzącymi krzykami do mikrofonu. Do jego grupy dołączył także Patches Stewart. Kończąc koncert, Garrett chyba nie miał w planie bisować. Uznał, że ponad dwudziestominutowy utwór będzie jeszcze długo brzmiał w uszach zgromadzonej publiczności. Nawoływał do powstania z miejsc i zabawy, z czym nieco wyszedł przed szereg, bowiem to przecież zadymkowe koncerty "okolice jazzu" odbywają się bez krzeseł i w atmosferze tańca, a to jest w planie Zadymki dopiero na trzeci dzień po występie Garretta. Publiczność pytana czy należy do szczęśliwych ludzi, odkrzykiwała "yes!". Kenny Garrett dał z siebie wszystko. 

Kto wygrał tę bitwę? Trudno powiedzieć - Henryk Miśkiewicz dał bardziej zrównoważony koncert, choć nie pozbawiony szaleństwa. Kenny Garrett szalał od pierwszych chwil do ostatniej nuty. Publiczność bardziej "zadymiała" podczas występu Amerykanina, ale to na pewno także zasługa rozgrzewki, jaką przygotował team Miśkiewicza z Patchesem. Szkoda, że obaj muzycy nie zdecydowali się na bezpośrednie starcie w jednym czasie na scenie, bo wówczas każdy mógłby wybrać swojego faworyta. Bardziej do słuchania był na pewno koncert Miśkiewicza, a do szaleńczej zabawy i utraty słuchu występ Garretta. I jak tu podać werdykt tej bitwy? Dla mnie na plus dla Miśkiewicza, choć trochę szkoda, że w składzie na gitarze zabrakło Marka Napiórkowskiego - plus byłby tym większy.