Jazz Jantar 2014: Napiórkowski, Kurtz, Charchan - klubowa cześć festiwalu

Autor: 
Piotr Rudnicki
Autor zdjęcia: 
mat. organizatora

Koncertowy maraton na Festiwalu Jazz Jantar powoli dobiega końca. Po dziesięciu dniach muzycznych wrażeń tak różnego sortu coraz wyraźniej daje się we znaki zmęczenie, a aparat odbiorczy może być czasem nieco stępiony. Jest to jednakże błogie zmęczenie, które ustępuje w chwili, gdy na scenie pojawiają się projekty takie jak sekstet Marka Napiórkowskiego czy trio Joanny Charchan, które zamykały wczoraj klubową część Festiwalu.

Tak jak podczas kilku poprzednich dni festiwalu na Sali Suwnicowej można było dostrzec pojedyncze wolne krzesła, spóźnionym na koncert Marka Napiórkowskiego trudno byłoby znaleźć nawet stojące miejsca pod ścianą. Aby posłuchać materiału z płyty Up! w wykonaniu jazzowego all-star bandu polskiej sceny, w którego składzie obok lidera znalazły się między innymi nazwiska tak uznane jak Krzysztof Herdzin, Maciej Sikała czy Henryk Miśkiewicz do gdańskiego Żaka przybył istny tłum fanów jazzu. Chcieli usłyszeć muzykę świetnie skrojoną, i taką właśnie usłyszeli. Bo przy podobnym stężeniu profesjonalizmu muzycznego rzemiosła na najwyższym światowym poziomie nie ulegało najmniejszej wątpliwości, że koncert będzie mistrzowski w każdym calu. Kameralny, estradowy jazz Marka Napiórkowskiego spełnił wszystkie warunki, których się od takiej muzyki wymaga: kunsztownie i ze znawstwem napisany i przez Krzysztofa Herdzina zaaranżowany materiał został wykonany z najwyższą klasą. Piękne były dialogi Miśkiewicza na ciepły basklarnet i aksamitnie brzmiącą gitarę, Napiórkowski po wirtuozersku płynął też na tle instrumentów dętych, obecny był dobrze osadzony bas, i czysto grająca perkusja. To wszystko są rzeczy, które decydują o wartości podobnej muzyki na równi z budującymi dramaturgię koncertu smaczkami aranżacyjnymi – a tych także przecież nie zabrakło. Fortepian gdzie tylko było to potrzebne krzesał drobne iskierki, strzeliście zagrał klarnet a altowo-tenorowy dialog Sikały z Miśkiewiczem przypomniał emocje, które w ubiegłym roku na tej samej scenie wzbudził World Saxophone Quartet. Koncert cechował znakomity balans między kameralizmem a orkiestrowością („Nie gramy za głośno?”- spytał w pewnym momencie Napiórkowski) – czyniący muzykę zespołu łatwą, lekką i przyjemną a jednocześnie nie pozbawioną odrobiny ognia czyli taką właśnie, którą regularnie usłyszeć można w radiu, oraz na którą chętnie się chodzi do sal koncertowych nawet dużo większych, niż żakowa Sala Suwnicowa. 

Później było już zupełnie inaczej. W przerwie między „dużymi” występami w klubowej kawiarni swój set zagrał zespół o tajemniczej nazwie Kurtz. Choć grało krótko, bo jedynie kilkadziesiąt minut, trio zdążyło przekonać do siebie na tyle, że wokół miejsca, w którym odbywał się występ zebrał się całkiem spory tłumek słuchaczy (a kiedy gra się w kawiarni nie jest to wcale łatwa sztuka). Ci zaś nie tylko ze skupieniem w minikoncercie uczestniczyli, ale nawet wywołali grupę na bis. Przepis na muzykę Kurtz ma prosty: najogólniej powiedzieć można, iż jest to funkujący, klubowy free-jazz, okraszony szczyptą efektów elektronicznych (vide „nawiedzony” sound tenoru Andrzeja Jędrka Wróblewskiego), napędzany rasowym groovem basu (Wojciech Chroboczyński) i perkusji (Jacek Rezner). W ich grze słychać energię zbliżoną do starych nagrań Robotaobiboka tudzież klimat a’la Tfaruk Love Communication (podobna świeżość kompozycyjna i szerokie brzmienie) – z tym że jest to granie dopracowane, konkretne i zwarte. Na szczególne podkreślenie zasługuje fakt, iż był to pierwszy publiczny występ zespołu, co oznacza, iż panowie szanują swoją publiczność, nie narażając jej na styczność z produktem niedokończonym. Za to należy im się duży szacunek i inne młode składy powinny wziąć sobie ów przykład do serca.

Klamrą żakowskich koncertów w ramach Jazz Jantaru był powrót na gdańską scenę Joanny Charchan. Saksofonistka, która w latach 90-tych walczyła w drugim szeregu yassowej rewolucji przywiozła ze sobą dwie towarzyszki: Sabine Wohrtmann i Lucię Martinez. Podstawowymi instrumentami obu pań były odpowiednio kontrabas oraz perkusja, jednakże bardzo szybko się okazało, że nie mają one najmniejszego zamiaru wyłącznie do nich się ograniczać. Rozległe, luźne formalnie improwizacje były swoistą, bardzo kobiecą odmianą tego, co niegdyś charakteryzowało grupę Art Ensemble Of Chicago i inne formacje wczesnego AACM-u. Niespieszne budowanie narracji, operowanie ciszą, muzyczne dialogi konstruowane za pomocą mnóstwa maleńkich przedmiotów – perkusjonaliów, zabawek dźwiękowych etc. stworzyły odświeżający, kojący spektakl muzyczny. Intuicyjnie konstrouwane, nieregularne rytmy i dźwięki łączyły się ze sobą niezobowiązująco, tworząc w ten sposób otwartą pełnię. Saksofony Joanny Charchan przywoływały atmosferę zbliżoną do tej obecnej w teatralnej muzyce Mikołaja Trzaski, oszczędne lecz czujne swoje uderzenia i szumy dosypywały kontrabas i perkusja. Małego dzieła dopełniały stukoty i piski zabawek. Muzyki improwizowanej w takim wydaniu - zwłaszcza na żywo - nie słyszałem już dawno. Ostatnim żakowym koncertem wróciliśmy więc do podstaw muzycznej kreacji i choć kontrast z występem sekstetu Napiórkowskieego był radykalny, zawsze warto przypomnieć sobie, co u podstaw jego muzyki tak naprawdę leży. To właśnie zrobiła ze swym trio Joanna Charchan, tworząc tym samym przepiękną, naturalnie mądrą klamrę festiwalu. W obliczu tego, co zdarzyło się wczoraj dzisiejszy finał to tylko wisienka na torcie.