Konono No. 1 w Pardon, To Tu
Rockowy groove, klubowy trans i afrykański żar – niekwestionowane gwiazdy z Demokratycznej Republiki Kongo zajęły się publicznością w sposób, co najmniej, autorytarny, zmuszając zebranych do tańca. trochę bezcennego tlenu.
Na warszawski koncert kongijskiej grupy szedłem z pewnymi obawami. Wynikały one z przeczytanej relacji [http://www.ziemianiczyja.pl/2015/02/najsmutniejszy-zespol-swiata/] z pierwszego występu Afrykańczyków w Pardon, To Tu, który odbył się dzień wcześniej. Można się z niej było dowiedzieć, że kwintet grający żywiołową, ekstatyczną muzykę przypominał raczej spadkobierców Joy Division, prezentując się jako najsmutniejszy, najbardziej wycofany zespół świata . A już na pewno Czarnego Lądu. Nie wiem, ile prawdy było w tym prawdy i – w zasadzie – nie ma to już dla mnie znaczenia. Konono No. 1 porwało warszawską publikę, która początkowo reagowała przecież z dystansem lub lekką nieśmiałością.
A przecież Kongijczycy nie przypominali zespołu, który za wszelką cenę chce podbijać serca i zdobywać dusze. Takie, lekko wycofane, podejście nie współgrało co prawda z mitem gorącej afrykańskiej duszy, ale przecież to tylko stereotyp. Ten sam, który nie pozwalałby wierzyć w kooperację porywającej do tańca grupy z chłodną Islandką – Björk. Pozostawmy więc klisze i wróćmy do muzyki. A za jej sprawą grupa już od pierwszego numeru zgotowała warszawiakom istne piekło. Temperatura rosła błyskawicznie, a ludzki gąszcz wił się w rytm perkusjonaliów. Słowem, w pierwszych dniach lutego w stołecznym mieście wybujała dżungla. I bujała.
Sama muzyka Konono No. 1 całkiem nieźle wykręca się estetykom i szufladkom. Charakterystyczny, wielogłosowy śpiew i silne zrytmizowanie wskazują oczywiście na pochodzenie tych utworów, ale brzmienie elektronicznej kalimby to rzecz trudniejsza do zakwalifikowania. Momentami melodie wygrywane przez Afrykańczyków na tych przerośniętych gameboy’ach przypominały dźwięki gitary elektrycznej, a całość zyskiwała psychodeliczny sznyt hippisowskich lat 60. Innym jednak razem owe egzotyczne idiofony budziły raczej skojarzenia z instrumentami elektronicznymi, które mogłyby prowadzić lżejsze kompozycje – weźmy na to – Traxmana. Królowała jednak repetycja. Transowa powtarzalność, która zasysała czas do środka. Falujące ze względu na delikatne permutacje utwory tworzyły złudne poczucie zatrzymania, stania w miejscu, które znają zarówno bywalcy recitali minimalistów, jak i bywalcy imprez techno oraz koncertów psychodelicznych kapel rockowych. Ta struktura miała w sobie coś z rytuału. Celebry, która nie pozostawiała wyboru: albo zaangażowanie, albo wyjazd. Większość została.
Po tak angażującym koncercie trudno o wyważone wnioski i krytyczną analizę. Zastanawiając się jednak nad fenomenem Konono No. 1, myślę, że polega on także na tym, że grupa świetnie łączy przeszłość z przyszłością. Z jednej strony nawiązuje do tradycji, dając nam – spragnionym egzotyki ponurakom – namiastkę egzotyki rodem z przygód Tomka Wilmowskiego, a z drugiej – organizuje tę podróż przy użyciu najnowocześniejszych metod, trendów i brzmień. Gdyby sto lat temu mieli w Kongo elektroniczne kalimby (i nie mieli belgijskiego króla), Conrad nigdy nie napisałby „Jądra Ciemności”. Zbyt byłby zajęty tańczeniem.
Jan Błaszczak
- Aby wysyłać odpowiedzi, należy się zalogować.