Jazztopad: Wayne Shorter Quartet - koniec jest tylko umowny
Trzeba powiedzieć sobie jasno - na koncercie kwartetu Wayne'a Shortera chodzi o muzykę. Wszystko, co wykracza poza nią jest niemile widziane i w ogóle nie dopuszczane do głosu. Shorter nie rozmawia z publicznością, nie opowiada historyjek i dowcipów, jak jego kolega Herbie Hancock. Nie zagaduje własnej muzyki. Nie ma nawet konkretnych utworów, kompozycje ciągną się przez pół godziny, nie mając wyraźnego końca i struktury.
Shorter znany jest z filozoficznego podejścia do swojej twórczości, właściwie do muzyki jako takiej. "Nie ma czegoś takiego jak koniec. Słowa takie jak "początek" i "koniec" to jedynie coś, na co przystajemy z braku głębszej świadomości życia" - tłumaczył gdy rozmawialiśmy przez telefon na początku listopada.
Muzycy pojawili się na scenie wrocławskiej Filharmonii kilkanaście minut po godzinie 19, ukłonili się nisko i od razu przeszli do sztuki. Grali przez półtorej godziny, niemal bez przerwy. Shorter grał na przemian na saksofonie tenorowym i sopranowym; grał w sposób oszczędny, przemyślany, jak ktoś kto dokładnie wie, o co mu chodzi i co musi zrobić, żeby to osiągnąć. Niejednokrotnie ograniczał się do zagrania jedynie kilku dźwięków, krótkiej frazy, jakby sugestii dla reszty zespołu. Grający za jego plecami muzycy: pianista Danilo Perez, kontrabasista John Patitucci i perkusista Brian Blade, podchwytywali jego pomysły, wspólnie pracowali nad melodią a gdy muzyka zaczęła przypominać zwartą kompozycję, przekształcali temat, odkształcali go w kolejną melodią, za którą można pogonić.
Pierwszy utwór trwał ponad 45 minut, kolejne także przypominały długie medytowanie, przepełnione jednak ogromną dozą poczucia humoru. Z przyjemnością patrzyło się na współpracujących Pereza, Blade'a i Patitucciego, jak wymieniają uwagi za pomocą gestów i min, śmieją się z siebie nawzajem. "To wspaniała rodzina. Sporo dzisiaj ryzykowaliśmy, staraliśmy się wybierać trudne i nieoczywiste rozwiązania. Kilkakrotnie wydawało się, że wszystko się rozleci ale jednak udawało nam się spadać na cztery łapy. Gra z tymi ludźmi to dla mnie zaszczyt. To był wspaniały wieczór, niezwykła atmosfera i niezwykła publiczność" - powiedział mi po koncercie Danilo Perez, nie kryjąc entuzjazmu.
Muzyków pożegnała owacja na stojąca od żywo reagującej publiczności, która wypełniła w czwartkowy wieczór salę Filharmonii. Wracali na scenę jeszcze dwukrotnie, bisując. Wydawało się, że sami nie mają ochoty kończyć. Gdy drugi bis dobiegł końca, Patitucci, Perez i Shorter wymieniali już uściski dłoni i kłaniali się publiczności, Blade wskoczył jeszcze za perkusję i zaczął nabijać rytm. Pozostali członkowie kwartetu podążyli za nim i jeszcze przez kilka minut bawili się nowym pomysłem. A potem skończyli, tym razem już tak na serio. Choć podobno koniec jest tylko umowny.
- Aby wysyłać odpowiedzi, należy się zalogować.