Jazztopad 2012: Jack DeJohnette Group
Wrocław jest ostatnimi czasy bombardowany ze wszystkich stron. Na szczęście to nie powtórka z Festung Breslau, a prawdziwe oblężenie kulturą. W zeszłym tygodniu miasto opanowała Korea, w tym zaś tereny sal kinowych i koncertowych zostały zajęte przez Amerykanów. W piątek w hali orbita gościła Diana Krall, podczas American Film Festival do “Wielkiej Powodzi” grał Bill Frisell, natomiast w niedziele kulminacją wszelkich doznań był koncert The Jack DeJohnette Group.
Wzorem samego lidera pozwolę sobie najpierw przedstawić skład zespołu. Na scenie jako pierwszy pojawił się Don Byron na klarnecie i saksofonie. Oryginalnie w projekcie udział bierze Rudresh Mahanthappa, jednak muzyk ten, uznawany przez krytyków za najważniejszego dziś saksofonistę altowego jazzowej sceny prowadzi własne bujne życie koncertowe. Kolejną zamianą wobec składu z ostatniej płyty jest Marvin Sewell na gitarze elektrycznej zamiast Davida Fiuczyńskiego. Dalej już regularnie: Jerome Harris na gitarze basowej oraz George Colligan na fortepianie, keyboardzie i trąbce. Ostatni jegomość jest również autorem bloga jazztruth, którego z tego miejsca polecam poczytać w wolnym czasie.
Oczywiście za bębnami zasiadł Jack DeJohnette świętujący w tym roku swoje 70te urodziny. Wszystkie kompozycje, a było ich pięć, wyszły spod jego ręki. Koncert rozpoczęliśmy od wysłuchania "Blue" oryginalnie wykonanego w trio z Davem Hollandem i Johnem Abercrombie, na płycie “Gateway 2” wydanej przez ECM. Była to szansa na przedstawienie się kolejno artystów poprzez krótkie solówki. Następny kawałek to odświeżony "One for Eric", a dedykowany jest Ericowi Dolphy'emu. Pochodzi z płyty “Special Edition”, rocznik '79. Tutaj artyści mieli trochę więcej miejsca na partie solowe, jednak zanim zaczęli, DeJohnette pobiegł zmienić koszulę... co oczywiście wszyscy mu wybaczyli.
The Jack Dejohnette Group from F FOR FAKE PiCTURES on Vimeo.
"Tango Arfican" zaczęło się bardzo spokojnie, samotnym dźwiękiem gitary elektrycznej. Nikt się chyba nie spodziewał jak zawrotne tempo osiągnie ten numer na koniec. Chwila oddechu po pierwszej części trwającej blisko godzinę (mimo, że to tylko 3 utwory) i kolejna kompozycja pt. "Soulful Ballad", podobnie jak poprzednia, z płyty "Music We Are" przy nagraniu której brali udział John Patitucci i Danilo Perez. Na koniec zabrzmiał "Ahmad the terrible", oczywiście domyślamy się, że chodzi tu o Ahmada Jamala, który w tym roku obchodzi 86 urodziny.
Zagadkowy termin "wokal" przy nazwisku Jerome’a Harrisa na bilecie na koncert Jack DeJohnette Group w końcu się wyjaśnił, basista rzecz jasna nie śpiewał, jedynie wydawał rytmiczne dźwięki. Podczas tego utworu popis dali wszyscy, jednak zdecydowanie największe wrażenie wywarł Don Byron na saksofonie (mimo, że to raczej klarnet jest jego domeną, grał na nim podczas drugiego i trzeciego utworu) oraz pianista-blogger George Colligan na trąbce, zazwyczaj grający na wersji "kieszonkowej" , czyli pocket trumpet. Po owacjach na stojąco nie mogło obejść się bez sążnistego bisu, kolejnej dedykacji, tym razem dla Davisa, czyli nic innego jak po prostu... "Miles". Jednak to nie wszystko, gdyż muzycy spotkali się potem na jam sessions w Colloseum Jazz Cafe, w co nie do końca mogłam uwierzyć. A jednak jak się okazuje można być światową gwiazdą i grać w małym klubie w Polsce, na - jak to mawia Jan Ptaszyn Wróblewski - “sesjach z powidłami”.
Cóż to były za emocje! Ci, którzy przybyli na koncert, chyba do prawdy byli głodni światowej muzyki. Dostaliśmy dawkę wysokiej jakości jazzu, a Jack DeJohnette udowodnił, że ma w sobie mnóstwo energii i ogień wciąż płonie. Co tu dużo mówić, chłopaki po prostu dali popalić. Wydaje mi się, że dzięki temu koncertowi gorycz związana z odwołaniem Ornette’a Colemana znacznie zmalała...
- Aby wysyłać odpowiedzi, należy się zalogować.