JazzART 2013 dzień trzeci: Julian Gembalski, Hob Beats, Roberto Fonseka, Boeing
W niedzielne popołudnie w Katowicach, leniwe i ponure (za sprawą pogody), występy festiwalowe rozpoczął recital Juliana Gembalskiego, profesora w Akademii Muzycznej w Katowicach, wirtuoza organów, pianisty, laureata licznych nagród w konkursach improwizacji fortepianowej, i organowej.
Jego obecność organizator uzasadniał właśnie umiejętnościami i talentem improwizatorskim, które są tak bliskie muzyce jazzowej. Koncert, choć ze względu na repertuar bardziej pasujący do imprezy poświęconej muzyce klasycznej, miał swoją publiczność, która słuchała w skupieniu gry mistrza na fortepianie. Trzeba również przyznać, że profesor Gembalski potrafi nawiązać doskonały kontakt z publicznością; jego gawęd i zapowiedzi słuchało się z prawdziwą przyjemnością. Godzinny recital pianisty zawierał fugi Bacha, preludia i impresje muzyczne (również na temat ‘Boże, coś Polskę…’) i był dość interesującym urozmaiceniem wśród koncertów prezentujących muzykę z głównego nurtu muzyki jazzowej, choć, w mojej opinii nie mógł konkurować z występem Roberto Fonseki w Hipnozie, o którym nieco później.
Zanim zobaczyliśmy Roberto Fonsecę z zespołem, wciąż w Rialto po Julianie Gembalskim na deskach sceny stanął duet Hob-Beats tworzony przez Magdalenę Kordylasińską i Miłosza Pękalę, którzy prezentowali utwory grane na instrumentach perkusyjnych wszelkiego rodzaju (marimba, wibrafon, gongach, perkusji i innej maści ‘przeszkadzajkach’). Zestaw kompozycji inspirowanych rytmami Afryki, Francji, Brazylii, zbudowanych z ogromnego bogactwa rozmaitych dźwięków, wprawiał w zachwyt i osłupienie: z misternych konstrukcji, których przeznaczenia nie sposób się domyślić, młodzi artyści wydobywali odgłosy o niezwykłej czystości i bogactwie brzmienia. Gdy ‘Hobbici’ prezentowali swój repertuar, można było poczuć się przez moment jak w starym zakładzie zegarmistrzowskim (dzwonienie, stukanie), by po chwili przenieść się w wyobraźni na Karaiby, czy przed chatę w murzyńskiej wiosce. Fascynujące było nie tylko słuchanie muzyków, ale także wpatrywanie się w ruchy ich rąk, które poruszały się tyleż precyzyjnie i sprawnie, co z ogromną prędkością, pozwalając trzymanym pałeczkom uderzać w sztabki marimby, wibrafonu czy też ksylofonu. W pewnym momencie artyści stanęli naprzeciw siebie trzymając w dłoniach instrumenty, które przypominały archaiczną wersję game-boy’a z przewodem. On również służył do gry, choć ta polegała na generowaniu dźwięków (o brzmieniu podobnym nieco do cymbałów). Podczas innego utworu Miłosz Pękala z dwoma smyczkami w ręku ‘zmuszał’ marimbę do gry. Oczywiste dla uważnego obserwatora było, że tych dwoje muzyków nie boi się, a wręcz lubi eksperymentować. Posiada również umiejętności, dzięki którym efekty tych eksperymentów można kontemplować i cenić. Koncert Hob-Beats sprawił publiczności dużą przyjemność; kompozycjom towarzyszył aplauz i uznanie widowni. Godzina, jaką przewidziano na występ duetu minęła, w opinii chyba wszystkich przybyłych, o wiele za szybko.
Trzeci niedzielny występ na żywo należał do zespołu kubańskiego pianisty Roberto Fonseki. Niestety, tym razem organizatorzy nie zapewnili, że koncert Kubańczyków rozpocznie się z odpowiednim przesunięciem czasowym, by ta część publiczności, która podziwiała popisy w Rialto, mogła dotrzeć na czas do klubu Hipnoza, gdzie na scenie stanęli: Roberto Fonseca (na fortepianie), Joel Hierrezuelo (kongi i bongosy), Ramses Rodrigues (perkusja), Jorge Chicoy (gitara), Yandy Martinez (bas) oraz, Sekou Konyate z Gwinei, grający tylko w kilku utworach na unikalnie brzmiącym instrumencie: kora. Sala klubu była wypełniona po brzegi, bar został na czas koncertu zamknięty, tak aby nic nie zakłócało odbioru muzyki granej przez latynoamerykańskich muzyków.
To, co uderzało słuchacza po pierwszych minutach występu to skrajnie odmienny charakter muzyki granej przez grupę Roberto Fonseki: zupełnie odmienna energia i klimat utworów, które nie miały w sobie nuty niepokoju, wyalienowania, czy buntu, pojawiającego się w różnym stopniu w wykonaniach artystów z Europy, których mogliśmy oglądać do tej pory. Kubańczycy grali muzykę radosną, żywiołową, ‘słoneczną’, bez wyrachowania i chłodnej kalkulacji. I grali ją z prawdziwą wirtuozerią, swobodnie, czerpiąc z gry wielką satysfakcję. Ten nastrój bezpretensjonalnej zabawy, fiesty, kipiącej energii udzielał się publiczności, wypełniał całą przestrzeń sali, poruszał serca, ale i nogi, czy ręce słuchaczy, którzy kołysali się, wybijali stopami rytm utworów, reagowali spontanicznie na popisy muzyków.
Solowe improwizacje na fortepianie i gitarze, dynamiczna, pełna temperamentu gra sekcji rytmicznej (żywiołowy dialog między perkusją Rodriguesa i kongami Chicoya) wyróżniały ten występ spośród dotychczasowych koncertów podczas tegorocznej edycji JazzArt. To był bez wątpienia najbardziej żywiołowy dotąd występ na żywo na festiwalu. Po kilku zagranych z wielką pasją utworach Roberto Fonseca zaprosił na scenę Sekou Konyate, który miał zagrać z zespołem na swoim przepięknie brzmiącym instrumencie: kora. Wygląd instrumentu był prawdziwie intrygujący: pękate pudło rezonansowe przypominające pustą skorupę gigantycznego orzecha przyozdobioną połyskującymi w świetle ćwiekami, ze smukłym i długim gryfem, na którym napięte były liczne struny (cała konstrukcja gryfu przypominała miniaturę Mostu Świętokrzyskiego). Niezwykły wygląd kory został jednak natychmiast przyćmiony dźwiękiem, który brzmiał jak połączenie cymbałów i gitary akustycznej. Konyate potrafił wyczarować na niej całkowicie fantastyczne melodie, które wprowadzały lekkość do utworów granych przez zespół. Artysta towarzyszył grupie Fonseki przez kilka kompozycji. Jego bezpretensjonalna, szczera radość z kontaktu z instrumentem posiadała taki urok, że przez tych paręnaście minut, gdy muzyk gościł na scenie, oczy publiczności były utkwione tylko w nim.
Choć nie umiałbym powiedzieć, który z koncertów granych na scenie Jazz Clubu Hipnoza był najlepszy, z całą pewnością mogę orzec, że dotąd najbardziej porywający i żywiołowy, beztroski, oraz emocjonalny był występ kwintetu Roberto Fonseki.
Pomimo, że emocji nie brakowało tego wieczoru, nie był to ostatni punkt niedzielnego programu JazzArt Festivalu w tym roku. W mieszczącej się nieopodal Scenie Gugalander miał pojawić się jeszcze…dwuosobowy Boeing (projekt muzyczny, który w repertuarze przygotowanym na ten dzień miał przygotowane utwory będące dość luźną interpretacją dzieł Wolfganga Amadeusza Mozarta). Przed ich występem w Gugalandrze odbyła się aukcja plakatów jazzowych, z której dochód miał posłużyć jako pomoc w finansowaniu leczenia córki katowickiego pianisty Piotra Kopińskiego. Niestety aukcja nie spotkała się ze szczególnym odzewem przybyłych i sprzedanych zostało zaledwie kilka plakatów (większość z nich trafiła w ręce…Sceny Gugalander).
Kiedy aukcja dobiegła końca pogasły prawie wszystkie światła i na scenie ukazały się dwie sylwetki członków projektu Boeing: Marcina Maseckiego grającego na fortepianie oraz Michała Górczyńskiego – na klarnecie i saksofonie). Choć przedmiotem naszego zainteresowania jest przede wszystkim strona muzyczna, warto dodać, że wygląd pianisty był na tyle niecodzienny, że godny odnotowania: muzyk wszedł na estradę w spodniach od dresu, z modnego w niektórych środowiskach (choć chyba nie wśród muzyków jazzowych) kreszu. Awangardowe, wręcz prowokacyjne wykonanie mogło się podobać części odbiorców, choć odniesień do Mozarta trudno byłoby się doszukać. Absolutnie nie był to występ dla szerokiej publiczności jazzowej, ale dla dość sterylnego grona odbiorców poszukujących luźno zarysowanej, swobodnej interpretacji muzycznej.
- Aby wysyłać odpowiedzi, należy się zalogować.