Ćwiczenia z wyobraźni: Rogiński i Lovens w Pardon, To Tu

Autor: 
Kajetan Prochyra
Autor zdjęcia: 
facebook.com/pardontotu

Podczas takich koncertów zrozumieć można muzykę dużo lepiej niż czytając mądre lektury poświęcone improwizacji - dlatego też tekst ten będzie krótki. Dwójka improwizatorów nie musiała ustalać ze sobą niczego, by na scenie tworzyć wspólne dźwiękowe pejzaże, snuć opowieści, a może nawet wznosić rzeźby. Nie trzeba było podziału na leadera i akompaniatora, na melodię i rytm, na dźwięk dobry i zły. Zamiast tego klub Pardon, To Tu wypełniło wzajemne słuchanie, czujność, otwartość, porozumienie i kreatywność. A wszystko to przy jednocześnie lirycznej, intrygującej, urzekającej ścieżce dźwiękowej.

I to właściwie tyle. Raphael był Raphaelem - muzycznym tułaczem przez bezkresne gitarowe szeorokości geograficzne. Dla kogo nie jest to opis wystarczający, niech czym prędzej sięgnie po jego płyty - zwłaszcza, że nakłady są już na wyczerpaniu! - lub wybierze się na jego najbliższy koncert. Lovens był Lovensem - legendarnym freejazzowym perkusistą, który dźwięk potrafi znaleźć wszędzie tam, gdzie nikt nie odważyłby się go szukać (jak wyżej). Jednocześnie obaj otworzyli przed sobą - i nami - po kawałku swoich muzycznych kosmosów. Trwało to tyle, co te, bodaj siedem krótkich piosenek, powstałych ze strzępków dźwięków, pogłosów, uderzeń i szmerów.

Co mi się najbardziej podobało? Uśmiech Lovensa po pierwszym utworze, który jak mapa pokazał muzykom, że nie będzie tego wieczoru złych muzycznych dróg. Dźwięk dzwonka komórki Rogińskiego, który zamiast zburzyć balladę, rodzącą się właśnie między improwizatorami, stał się dla niej uroczą codą. Wreszcie dźwięki blach, blaszek, mis a także (analogowego) dzwonka Paula Lovensa, który podczas bisu odbijał echo raphaelowego Fenedra Mustanga. Obrazy, które mimowolnie stawały mi przed oczami podczas tego koncertu, zachowam dla siebie.