Tutu
Z firmą Atlantic nagrywali wiele swoich najznakomitszych pyt najwięksi jazzowi wizjonerzy. Miles Davis był jednym z nielicznych, którzy kontraktu z labelem Ahemta Erteguna nie podpisali, ale kiedy zmieniła się struktura właścicielska w firmie i cały katalog stał się własnością Warner Music Group przyszedł w końcu czas, aby i „Czarny Książe” zaczął wydawać płyty opatrzone tym logo.
Wielu twierdzi, że do wstąpienia w szeregi artystów Warnera skłoniły Milesa dwie sprawy. Pierwsza to rosnąca pozycja Wyntona Marsalisa na jazzowym rynku (mało to prawdopodobne), druga już łatwa do wyobrażenia, rosnąca niecierpliwość spowodowana opóźnieniami wydawniczymi albumu „Aura”. Davis, choć od wielu lat związany kontraktem z Columbią nie należał do grona muzyków, którym można było zagrać na nosie i kiedy wpadał w zdenerwowanie nawet sam Teo Macero nie wiele mógł poradzić.
Całkiem jednak możliwe, że przejście z jednego koncernu do drugiego, to nie tylko manifestacja Davisowskiej niezależności, ale być może także decyzja podyktowana nadchodzącą kolejną zmianą w artystycznym emploi muzyka.
A tu zmiana był ogromna. „Tutu” była przygotowywana jako sesja wspólna z Princem. Jak pamiętamy nie udało się tego przedsięwzięcia wprowadzić w życie. Ale udało się sprawić, że kluczową rolę w jej powstaniu przejął Marcus Miller, komponując znakomitą większość utworów, aranżując wszystkie i nadając całości nowej brzmieniowej twarzy. Miles akustyczny, Miles elektryczny, na takie okresy fani dzielili twórczość swojego idola. Teraz trzeba było wprowadzić nowo kategorię Miles popwy.
Wiele razy w historii płyty Davisa dzieliły jazzfanów na bardzo zantagonizowane frakcje. Legendarne, nagrane ponad trzydziestu laty „Tutu” wpisuje się w ten mechanizm doskonale. Dużo elektroniki, wielośladowe rejestracje, krótkie, bardzo zwarte utwory napisane i zaaranżowane niemal jak piosenki popowe i lapidarne krótkie sola zarówno Davisa, jak i reszty. Dla wielu to było wyzwanie już trochę ponad miarę. Wielu chciało z powrotem Milesa z dawnych czasów, jeśli już nie z okresu drugiego wielkiego kwintetu, to chociaż z „narkotycznych” czasów „Bitches Brew”.
Ale Davis nie lubił oglądać się za siebie. „Muzyka musi być aktualna, musi żyć” – mawiał. I biorąc pod uwagę co działo się na muzycznym rynku w połowie lat 80. „Tutu” było i tej atmosfery, i poglądów samego Davisa doskonałą ilustracją.
Płyta poświęcona została pierwszemu czarnoskóremu arcybiskupowi Cape Town, Desmondowi Tutu, a utwór „Full Nelson” a jakże Nelsonowi Mandeli. Ale muzycznych dedykacji wyrażonych wprost nie było. Miles, jak kameleon zmienił się po raz nie wiem już który i nie chciał zważać na tych, którym jego poczynania były nie w smak.
No i oczywiście ten polski akcent! Jakby mniej ważny z perspektywy całej muzyki, ale dla tropicieli poloniców, a przede wszystkim badaczy najcześciej tylko rzekomych wpływów, jakie polscy jazzmani mieli na jazz światowy, sprawa nieomal fundamentalna. Michał Urbaniak w składzie grupy nagrywającej z legendarnym trębaczem. To było coś! I nie ma już w tej perspektywie, żadnego znaczenia, w jaki sposób Davis zażądał obecności Urbaniaka na sesji nagraniowej Tutu - "Give me this fucking Polish fiddler". Pan Urbaniak nie zagrał zbyt wiele, ale jednak coś zagrał. A granie u Davisa to jak ostateczne namaszczenie!
1. Tutu, 2. Tomaas, 3. Portia, 4. Splatch, 5. Backyard Ritual, 6. Perfect Way, 7. Don't Lose Your Mind, 8. Full Nelson
- Aby wysyłać odpowiedzi, należy się zalogować.