There Is A Tide
Gdy tylko dowiedziałem się o tym, że Chris Potter – podobno najlepszy saksofonista na świecie – nagrał płytę całkowicie solo, zapaliła mi się czerwona lampka w głowie. Obawiałem się, że płyta może być słaba i nieciekawa. Ostatnio miałem okazję przesłuchać w końcu ten album i muszę przyznać zupełnie szczerze, że... Moje obawy ziściły się. A dlaczego? Spieszę z wyjaśnieniami.
Chris Potter zachwyca mnie swoimi improwizacjami w standardach jazzowych, pokazując, w jaki sposób można rozwijać na saksofonie język starych mistrzów, wzbogacając go o narzędzia współczesnego jazzu. Często świetnie wklejał się też w muzykę innych liderów. Jego autorskie płyty nigdy mnie jednak nie zachwycały. Pierwsze płyty saksofonisty to solidny (ale nie warty szczególnej uwagi) mainstream. Ciekawe było rytmiczno-funkujące podejście do improwizacji na dwóch płytach sygnowanych nazwą Underground (polecam drugą!), choć dalej nie były to w żadnym wypadku płyty wybitne. Za najlepszą propozycję w dyskografii Pottera uważam płytę Sirens, która dawała nadzieję na to, że Potter przesunie ciężar swojej muzyki z rytmicznej ekwilibrystyki i zabójczej wirtuozerii na rzecz zadumy, poszukiwań, przestrzeni. I choć po Sirens nastąpiły płyty w mojej opinii jednak gorsze, to przy okazji There Is A Tide jestem w szoku jak zaskakująco słaby gust okazuje się mieć ten saksofonista, tak bardzo wynoszony przez krytyków na ołtarze.
Pierwszym, od razu rzucającym się w uszy problemem płyty jest to, że kompozycje Pottera oscylują dookoła miłych, ładnych, słodkich, ewentualnie bardzo milusińskich. Być może ktoś mniej wtajemniczony nabierze się na ,,aranżerską otoczkę” płyty – w prawie każdym utworze pojawiają się bowiem sekcyjne partie dętych instrumentów, których różnorodność i ilość przypomina mały big-band, albo podobny big-bandowemu bardziej kameralny skład – niestety jest to tylko wydmuszka. Pod aranżerskimi świecidełkami czają się utwory przaśne i słodkie, brzmiące bardziej jak komercyjne zlecenie zrealizowane dla producenta wind lub właściciela sieci marketów, niż jak artystyczna i dojrzała wypowiedź artysty. W muzyce tej próżno szukać zadumy, medytacji, jakiegoś intrygującego klimatu.
Drugi problem albumu wynika z decyzji Pottera, który postanowił nagrać płytę solo nie w formie samotnej medytacji z instrumentem (i ewentualnie efektami), a pod postacią mocno zaaranżowanej muzyki, nagranej przez pełen skład, zwierający perkusję, kontrabas, gitarę elektryczną, instrumenty klawiszowe oraz armię dętych instrumentów. Na wszystkich tych instrumentach gra z różnym skutkiem tylko Potter, który nie jest w stanie zagrać na owych ,,nie-dętych” instrumentach niczego więcej ponad bardzo prosty podkład. Brakuje więc tej muzyce interakcji i wielopoziomowości. Gdyby grali tu kompetentni nowojorczycy, mistrzowie swoich instrumentów, każdy utwór zawierałby liczne warstwy kreatywnych i świetnie zagranych partii. Na There Is A Tide dostajemy niestety beznamiętny podkład rodem z internetowych backing tracków, nad którym pojawiają się aranże rozpisane na sekcję dętą oraz ,,solówki”. Do tego wszystkie improwizacje (a w większości utworów są po dwie) gra jeden i ten sam techniczny rzeźnik. Każda improwizacja brzmi więc tak podobnie do poprzedniej, że zastanawiamy się nad sensem takiej ilości ,,solówek". Kulminację każdej wspomaga też nie energetyczna współpraca całego zespołu, a powtarzalny zabieg zwązany z nagromadzeniem sekcji dętych. Nawet mało poszukujący, współczesny nowojorski mainstream zaoferowałby nam przynajmniej kilku różnych instrumentalistów, a więc jakąś już wielowarstwowość muzyki oraz odrębne bądź co bądź głosy poszczególnych solistów. I jednak do tego w jazzie jesteśmy przyzwyczajeni. Muzyka improwizowana powinna być wynikiem sumy indywidualnych głosów kilku artystów - nawet w ramach realizowania podkładu w mainstreamowo-groove'owym utworze. Tutaj bardzo tego brakuje. Na płycie Pottera wszystko jest jakieś takie ujednolicone, nieróżnorodne. A do tego sterylne i komputerowe, bo nawet w sekcjach dętych nie słyszymy głosów różnych muzyków, ale wciąż tylko jednego. To samo wibrato, ten sam zaśpiew, idealnie taka sama artykulacja. W efekcie po kolejnym przesłuchanym utworze dosyć mamy miłych melodyjek, oraz karkołomnych solówek różnych saksofonów, fletów i klarnetów. Do tego jeszcze te rozrywkowe naleciałości w improwizacjach Pottera i słodkie przednutki. A fuj.
Chris Potter ma 50 lat. Na liście muzyków z którymi grał są takie nazwiska jak Dave Holland, Paul Motian, Pat Metheny, Steve Swallow i mnóstwo innych, znanych z pierwszych stron jazzowych czasopism. Wielokrotnie w ankiecie Downbeatu zdobywał pierwsze miejsce jako saksofonista, a całe masy krytyków określały go mianem ,,najlepszego saksofonisty na świecie”. Od takiego muzyka mamy pełne prawo oczekiwać propozycji artystycznych na najwyższym poziomie, a nie radosnych i przesłodzonych pioseneczek. Jeśli w tym momencie ktoś posądzi mnie o nienawiść do prostych piosenkowych utworów, polecam mu posłuchać na przykład Billa Frisella grającego takie piosenki w duecie z kontrabasistą Thomasem Morganem. Nagle okazuje się, że proste dźwięki mogą hipnotyzować, że improwizator trzyma nas w niepewności, czujemy jego zawahania, skupienie. I okazuje się także, że piękno i prostota nie muszą być tanie i kiczowate. Czy ten wychwalany saksofonista został tu obnażony? Czy rzeczywiście im bardziej oddajemy mu stery nad muzyką, tym gorsza ona będzie? Mam nadzieję, że nie, a ten album jest w jakimś sensie wypadkiem przy pracy.
There Is A Tide to według mnie najgorsza płyta Chrisa Pottera. Nie znajduję w niej niczego, co mógłbym polecić koneserowi muzyki. Nie znajduję w niej także nic, co byłoby wartościowe w kontekście całej dyskografii artysty. Nie mógłbym polecić też tej płyty fanom Pottera, bo wszystko co zagrał tutaj, usłyszymy przecież na poprzednich płytach. Znajduję natomiast na tym albumie przykrą sugestię, że być może daliśmy się wpuścić w maliny wierząc, że prawdopodobnie najszybszy, najlepszy artykulacyjnie i rytmicznie, grający z legendami saksofonista, sam jest ,,najlepszy". W ostatecznym rozrachunku nie powinno nas bowiem obchodzić jak dobry technicznie jest Potter (a jest w tej materii arcymistrzem – zapytajcie kolegów saksofonistów), ale to czy jego muzyka nas porusza, intryguje. Mnie muzyka na tej płycie zmęczyła i zirytowała. Jestem absolutnie w szoku czytając w zagranicznych recenzjach o ,,pozytywnej energii” tej płyty. Jeśli w czasach pandemii i smutku potrzebujemy jakichś pozytywnych doświadczeń to absurdem jest uważać, że owymi pozytywami powinny być tani kabaret, kiełbasa i piwo w plastiku. Ja wciąż potrzebuję sztuki. A właściwie Sztuki. To poruszająca, angażująca, hipnotyzująca sztuka jest tym, czego w gorszych chwilach potrzebujemy. Sztuka pobudzająca nas do myślenia, sztuka która rzuci nam wyzwanie, sprowokuje intelektualny i emocjonalny rozwój, a nie będzie schlebiać najprostszym i najmniej wyrafinowanym gustom. Takiej propozycji artystycznej oczekiwałbym od tak uznanego muzyka improwizującego tymczasem o płycie There Is A Tide chciałbym niestety jak najszybciej zapomnieć.
I Had a Dream. 5.29. Small toggle button. Like a Memory. 5.48. Small toggle button. Mother of Waters. 5.46. Rising Over You 5.40. Oh So Many Stars 5.45. Drop Your Anchor Down 3.53. Beneath the Waves 5.40. Rest Your Head 3.58., As The Moond Ascends 5.16, New Life (In The Wake Of Devastation 6.03.
- Aby wysyłać odpowiedzi, należy się zalogować.