Do rytualnego boju wzywają instrumenty dęte (trąbka i dwa alty), które wydają się z siebie kompulsywny, dalece kolektywny okrzyk. Struny kontrabasu gotowe są do walki, a perkusja już na starcie wydaje się być gotowa na każde szaleństwo narracyjne. Kwintet rusza ze swadą do kreślenia dziarskiego, miejskiego bluesa! Subdoskonała jakość koncertu (dźwięk zbierany jednym mikrofonem o dość niskiej selektywności dźwięku) nie pozwala nam skupiać się na niuansach brzmieniowych, ale i tak dość szybko jesteśmy w stanie dostrzec świetną robotę Heynera na samym dnie tej opowieści.
Pierwszym, który rusza w samotny bój jest koncertowy gość, czyli Campbell. Od razu stawia wszystkim bardzo wysokie wymagania! Sekcja pracuje post-swingowo (a jakże!), a już po kilkudziesięciu sekundach dwa dziarskie kocury na altach zaczynają pięknie komentować wyczyny trębacza. Cudowny chaos kreatywnego free jazzu staje się już udziałem wszystkich. Czas na brawa publiczności za ten odcinek spektaklu następuje tuż przed upływem 7 minuty. Chwilę potem do boju rusza saksofon (raczej Carter). Nie eskaluje emocji, bystrze płynie nad barkach precyzyjnej sekcji rytmu. Po następnych trzech minutach kwintet staje w ogniu pierwszej wymiany wyłącznie udanych komentarzy. Trzy dęciaki stoją na baczność i krzyczą, sekcja – posadowiona o stopień niżej - kreśli śpiewne pętle i daje do wiwatu całą mocą zakładu (Heynerowi zdaje się być wyjątkowo blisko do estetyki Williama Parkera, Bruno naładowany jest całą masą pozytywnej energii!). Nim kwintet podejmie kolektywną decyzją o pierwszej próbie tłumienia dynamiki, czeka nas jeszcze kolejne solowe expo ze strony saksofonu (tu zapewne Mateen).
Po zakończeniu drugiej dziesiątki minut koncertu trójgłowy, dęty potwór zaczyna łagodnie śpiewać (Campbell w roli naczelnego chórzysty). Sekcja rytmu raz zwalnia, raz przyspiesza, ale to małe, dramaturgiczne rozdroże zdaje się dodawać urody całej ekspozycji. Tym, który ostatecznie naciska na hamulec jest kontrabasista. W połowie 24 minuty dwa dęciaki jęczą, a trzeci (alt?) śpiewa hymny pochwalne. Perkusista chce powoli dorzucać do ognia, ale napotyka na opór reszty. Tym, który szczególnie łagodzi obyczaje na scenie wydaje się być Campbell.
Tymczasem po wybiciu 28 minuty następuje faktyczne uspokojenie narracji. Kontrabas na moment nawet milknie, trzy dęciaki kwilą delikatnie na boku, a drummer korzysta jedynie z talerzy. Heyner powraca ze smykiem w ręku i jeszcze dobitniej podkreśla chamberlike moment of this life! W połowie 34 minuty muzycy zaczynają nieśmiało wybudzać się z nostalgicznego letargu. Wszyscy robią to kolektywnie, bez jakiejkolwiek jednak napinki czy indywidualnych ponagleń. Nie brakuje przecinków, średników, a nawet kropek. Free jazzowy flow leje się wyjątkowo spokojnym i jakże szerokim korytem. Tymczasem opowieść zaczyna nabierać dynamiki, a dzieje się to głównie mocą decyzji sekcji rytmu. Gdy wszyscy muzycy wejdą już na odpowiedni poziom dynamiki, czeka nas kilka chwil dyktatury trąbki. Reszta snuje komentarze, ale wszystko dzieje się już w niezłym tempie. Wraz z wybiciem 42 minuty koncertu kwintet Testemony płonie już prawdziwie żywym ogniem emocji. Na ostatniej prostej zdaje się, że słyszymy saksofon tenorowy, którego sekcja rytmu ciągnie ku niebu bez słowa sprzeciwu. Pozostałe instrumenty komentują ów wyczyn słowami prozy egzystencjalnej, pełnej didaskaliów. W 45 minucie, choć ogień wciąż płonie, muzycy zaczynają powoli rozglądać się za pomysłem na dobre zakończenie tej opowieści. Konsensus zostaje osiągnięty w połowie 47 minuty. Flow gaśnie, oklaski mogą zapanować na sceną klubową.