TAP
To sobie John Zorn zrobił na sześćdziesiąte urodziny fajny prezent. Sięgnął do szuflady, w której gromadzi napisane przez siebie kompozycje i kilka z nich pokazał pewnie najsłynniejszemu dziś muzykowi jazzowemu Patowi Metheny. A ten, poczytał, przymierzył się do nich, pokombinował jakich gitar, gitaropodobnych oraz innych jeszcze instrumentów użyć. W końcu dał sygnał, że chętnie by je nie dość, że nagrał, to jeszcze gotowy jest potem do ich wydania. Nagrał to nie sam, bo towarzyszy mu tu wierny drummer Antonio Sanchez, a w jednym, kończącym album utworze także czteroletnia córka.
I tak oto najsłynniejszy jazzowy muzyk, z jednym z najbardziej kontrowersyjnych, a obydwaj jedni z najbardziej synkretycznie tworzących twórców sceny jazzowej, spotkali się na jednej płycie. Nie osobiście rzecz jasna, ale na okładce i w gazetowych leadach wygląda to imponująco – Pat Metheny – TAP – John Zorn’s Book Of Angels vol. 20. To wystarczy aby rozpalić wyobraźnię i sprawić, że liczba ludzi czekających na płytę z wypiekami na twarzy będzie pokaźna.
Pojawią się też pewnie liczny pytania z czym mamy do czynienia kiedy wielcy improwizowanego świata pochylają się nad sobą. Możliwe jest też i takie pytanie - kto wygrał walkę o pierwszy plan. Czy kompozytor John Zorn, który spisuje na papierze nutowym kolosalne ilości kompozycji – od 1994 bodaj nazbierał ich pewnie już ponad pół tysiąca, czy Metheny jako ich interpretator. Jeśli takie pytanie ma w ogóle sens i jeśli miałbym na takie pytanie odpowiedzieć to w moim odczuciu wygrał Metheny. Należy on do tego grona twórców, którzy potrafią nadać muzyce swojego charakteru, potrafi nasycać formę treścią i nie waha się z tej umiejętności korzystać. W przypadku płyty TAP nie krył nawet, że potraktował te sześć kompozycji jako bazę, punkt wyjścia nawet do rozbudowy ich formy. I to nie powinno wcale tak bardzo dziwić, bo jeśli przyrost liczby pisanych przez Zorna utworów mierzy się w setkach to być może są to w istocie tylko szkice, wstępne zapiski nie poddane jakiemuś ponownemu oglądowi, czy wnikliwemu dopracowaniu, być może także wcale nie mają swojego instrumentacyjnego przeznaczenia, a czekają sobie spokojnie w archiwum. Być może tak jest być może nie.
Jakkolwiek by jednak nie było Zorn potrafi napisać wdzięczną melodię, a Metheny ten wdzięk potem dostrzec i opatrzyć kunsztowną formą. I tak jest moim zdaniem na płycie TAP.
Dzięki temu TAP to płyta do wielokrotnego słuchania, tak jak zresztą inne płyty Metheny’ego, w których szczegół jest tak samo ważny jak ogólne brzmienie i które w tych detalach właśnie kryją nieraz najbardziej fascynujące rzeczy.
Bez dwóch zdań TAP stanie się albumem szeroko dyskutowanym, zdjęcia obydwu jej autorów trafią na pierwsze strony i świat o nich krzyczeć, bo przecież wiadomo i Zorn, i Metheny to figury dzisiejszej jazzowej sceny mające swoje wierne i liczebne armie wyznawców. Rozumiem to i akceptuję, nie potrafię jednak wzbudzić w sobie nadmiernej chęci rozprawiania o tym medialnym zdarzeniu, nawet pomimo tego, że to niezła płyta. Nie bardzo też potrafię spoglądać na nią inaczej niż jak na kolejny wolumin Book Of Angels i to pod względem muzycznym wcale nie jakoś wyjątkowo dla mnie interesujący. Nie potrafię dostrzec w nim muzycznej i kulturowej doniosłości. Prędzej już ciekawostkę fonograficzną, bo płyta ukazała się zarówno nakładem Nonesuch Records, której swoją muzykę powierzył Pat Metheny oraz Tzadika dowodzonego przez Johna Zorna. Dla kolekcjonerów będzie więc pewne utrudnienie, bo w zaistniej sytuacji niechybnie pojawi się pokusa kupienia sobie obydwu edycji.
Ja natomiast po cichu i z o wiele większą ochotą powrócę dwunastej części zornowskich songbooków, do płyty gdzie z legendarną Masadą zmierzył się Joe Lovano. Do tego nagrania mi bliżej.
Mastema; Albim; Tharsis; Sariel; Phanuel; Hurmiz
- Aby wysyłać odpowiedzi, należy się zalogować.