The Invisible Hand

Autor: 
Paweł Baranowski
Greg Osby
Wydawca: 
Blue Note
Data wydania: 
29.02.2000
Ocena: 
5
Average: 5 (1 vote)
Skład: 
Greg Osby - alto sax, clarinet; Gary Thomas - flute, alto flute, tenor sax; Adrew Hill – piano; Jim Hall – guitar; Scott Colley – bass; Terri Lynn Carrington – drums

Nienajlepiej wypowiadałem się o poprzedniej płycie Osby'ego, firmowanej wspólnie z Lovano - "Friendly Fire". Słabość do Osby'ego jest u mnie jednak niepoprawna, wobec powyższego, gdy pojawiła się omawiana płyta, natychmiast ją kupiłem. Karierze tego muzyka przypatruję się jeszcze od czasów, gdy był "młodym-gniewnym" przedstawicielem dynamicznego M-Base'u. Potem miał flirt z raperami, równie gwałtowny i dynamiczny.

Najbardziej cenię jednak Osby'ego, gdy jego muzyka zaczęła przetwarzać stare wzorce, czyli od płyty Art Forum. To było już lata temu, od tego czasu Osby stał się jakby kontynuatorem myśli wielkich alcistów. Nigdy jednak muzyka, którą tworzył, nie była jedynie zwykłym powtórzeniem starych schematów, starych brzmień. Obecną płytą stworzył chyba najdoskonalszy łącznik pomiędzy tym co stare, a tym co nowe. I to nie tylko przez udział wybitnych muzyków, rozpoczynających swe kariery w latach 60. - Andrew Hilla i Jima Halla. Mylnym byłoby stwierdzenie, że jedynie ci muzycy nadali charakter tej płycie, charakter nostalgii za minionym czasem. Dźwięk samego Osby'ego z biegiem lat robi się coraz smutniejszy. Nostalgię tę znakomicie podkreśla, zwłaszcza w dwubrzmieniu z Garym Thomasem, który przypomina tą płytą, że jest także znakomitym flecistą.

Myślę, że najlepsze słowa na charakterystykę tej płyty to właśnie nostalgiczne brzmienia, niespieszne tempa i pewne, oraz smutne piękno, jakie po sobie ta muzyka pozostawia. Nie jest to album, który przejdzie do historii jazzu jako jego kamień milowy, historycznie do odnotowania jest tylko pierwsza wspólna sesja Hilla i Halla. Pewnie też przez wielu zostanie zapomniany. Cóż tak się, dzieje, gdy zamiast kontynuować obraną (płytą "Art Forum") drogę i podążać w kierunku bardziej modernistycznego jazzu, przetwarzającego jedynie pewne korzenie, próbuje się dokonywać syntezy jazzu lat 60. i współczesnego. Na tej płycie, wydaje się, że owego pierwiastka "staroci" jest nieco zbyt dużo. Muzyka nazbyt się ugrzeczniła. Nie chcę powiedzieć, że muzyka ta jest zła - daleki jestem od takich twierdzeń. W porównaniu do poprzedniej, w moim przekonaniu niezbyt udanej "Friendly Fire", obecna jest płytą o wiele ciekawszą. Jest też powrotem do ścieżki wytyczonej przez "Art Forum" i "Further Ado".

To krok w dobrym kierunku, aczkolwiek wydaje mi się, że tą płytą Osby poszedł już nieco zbyt daleko w odnawianiu staroci, niebezpiecznie zbliżając się do powtórzeń. Nie, co to, to nie. Nie ma tu powtórzonych schematów muzyki z lat 60., muzyka tu zawarta jedynie niebezpiecznie się do tego zbliża. Szczególnie, gdy Osby sięga po klarnet. Niestety, o ile jest on wybitnym alcistą, mającym swoje brzmienie i swój styl, to grając na klarnecie przypomina anonimowych muzyków z lat 40., grających na tym instrumencie w wielu ówczesnych grupach będących epigonami swingu. Na plus odnotować należy natomiast aranżację ogranego do granic możliwości standardu "Nature Boy", który pomimo nachalnej melodyki tematu, nie popada w sztampę. Ciekawie wypadają też współbrzmienia Osby'ego i Thomasa, ale to nie powinno być dla nikogo dziwne skoro grają oni ze sobą już z 15 lat. Zachwyca też Jim Hall, grając na wskroś nowocześnie (choć bez żadnych fajerwerków), niewielką ilością nut i matowym znanym od wielu lat brzmieniem. Oczywiście bez zarzutu gra sekcja. Stosunkowo mało słyszalny jest Andrew Hill i w zasadzie nie wnosi niczego do tej muzyki, wolałbym zatem w tym miejscu starego partnera Osby'ego - Jasona Morana, który potrafił na wcześniejszych płytach zagrać podobną przecież w koncepcji muzykę, ale na wskroś inaczej, z większym żarem, przez co była ona ciekawsza, bardziej energetyczna.

Być może właśnie to jest element, którego najbardziej mi na płycie tej brakuje - energii, być może takie były założenia, nagrać wyciszoną, kameralną muzykę. Jeśli tak, to cel ten powiódł się w 100%, tyle, że gdyby muzyka brzmiała nieco ostrzej, byłaby o wiele, wiele ciekawsza. Być może byłaby też ciekawsza, gdyby zamiast sięgać do ogranych bądź co bądź melodii Osby zechciał umieścić na niej więcej utworów swego autorstwa. Jest on przecież wyśmienitym kompozytorem, czego dowodzi chociażby "With Son", z tej płyty.

I tak jednak otrzymujemy, duży kawał wspaniałego skądinąd jazzu, jazzu zwanego zwykle "jazzem środka" - u mnie będzie ona gościć w odtwarzaczu niewątpliwie częściej od swojej poprzedniczki, w zasadzie już jest częstszym gościem. Ba, w zasadzie spośród wszystkich moich płyt gości w nim najczęściej.

1. Ashes; 2. Who Needs Forever; 3. The Watcher; 4. Jitterbug Waltz; 5. Sanctus; 6. Indiana; 7. Nature Boy; 8. Tough Love; 9. With Son; 10. The Watcher 2