David Virelles "Mbókò"
Jeśli David Virelles wyrósł w moich oczach na bohatera, to bynajmniej nie ze względu na wirtuozerię, z którą odgrywał kompozycje Tomasza Stańki. Kubański pianista zachwycił mnie dwa lata temu solowym „Continuum”, na którym swoje jazzowe doświadczenia (studiował wszak pod czujnym okiem samego Threadgilla) mieszał z fascynacją tradycyjną muzyką karaibską. Dodatkowym walorem tego wydawnictwa była wprzęgnięta w nią warstwa tekstowa – natchnione wiersze deklamowane przez weterana sceny, Román Díaza. Artysta wygłaszał je zarówno w języku hiszpańskim, jak i w obcobrzmiących mowach lokalnych, dodając kompozycjom charakteru enigmatycznego rytuału. Niecodzienna była też samsa muzyka: smolista, zrytmizowana, zagęszczana użyciem dwóch kontrabasów i licznych perkusjonaliów. Dlatego „Mbókò” postawiłem poprzeczkę wyjątkowo wysoko. Nie było wyjścia.
Na swojej nowej płycie Virelles znów podejmuje karaibskie wątki sakralne. Czytamy więc o zamaskowanym kubańskim stowarzyszeniu, inicjacjach przez muzykę i wdrukowanej w DNA zachodnioafrykańskiej tożsamości. Identyczne jest także instrumentarium, pojawia się również Díaz. Momentami sam lider gra podobnie, jak w „Transmission”, gdzie jego rwane, rytmiczne frazy wchodzą w porywający dialog z wyeksponowaną sekcją rytmiczną. Jeśli miałbym jednak wskazać na różnice pomiędzy tymi płytami, to na „Mbókò” więcej jest tego ECM-owskiego liryzmu. Tego eleganckiego romantyzmu. Tej rosyjskiej szkoły, której u młodego Kubańczyka poszukiwał przecież Tomasz Stańko. Przy okazji „Continuum” Virelles nie wychodził na pierwszy plan, utrzymując, że byłby to nietakt wobec tak znamienitych instrumentalistów. Nieobecność Andrew Cyrille jawi się więc jako strata podwójna.
Oczywiście rozumiem, że Virelles musiał poczuć się pewniej. I w zasadzie nie dziwi mnie to, że na „Mbókò” bierze więcej na swoje barki. Tym bardziej, że oprócz świetnej gry (tutaj nie mam żadnych wątpliwości), uważnie słucha swoich towarzyszy. Jego dialog z Díazem w „Biankoméko” wypada naprawdę rewelacyjnie. Żałuję jedynie, że z tej enigmatycznej gęstwiny, przez którą przedzierał się ostatnio z takim animuszem, wyziera coraz więcej jazzu, który dobrze znamy. Zgodnie z Eicherowskimi wytycznymi więcej tu ciszy, więcej powietrza. Tych perlistych miniaturek („Stories Waiting to Be Told”), tych ilustracyjnych ballad („The Highest One”). Nie jest to z gruntu złe, ale wolę innego Virellesa. W moim odczuciu poprzeczka nie została więc niestety przeskoczona. Inna sprawa, że na tej wysokości skacze już doprawdy niewielu.
- Aby wysyłać odpowiedzi, należy się zalogować.