Afrofuturism
Nie lubię myśleć o sobie jak o tradycjonaliści jazzowym i przyznam szczerze mam kłopot z definiowaniem muzyki poprzez takie kategorie, ale kiedy wpadają mi w ręce albumy takie jak ot choćby Afrofuturism gdzieś w głębi powstaje pytanie, dlaczego u licha za recenzowanie ich zabierają się redakcje magazynów, portali czy blogów deklarujących swoją przynależność jazzową.
Z jednej strony to może i zrozumiałe, ponieważ Logana Richardsona wygodnie jest klasyfikować w tej przegródce, bo z Chrisianem Scottem grywał, bywał w muzycznym otoczeniu Butcha Morrisa, Jasona Morana, Pata Metheny, Joe Chambersa i wielu innych jazzmanów, z drugiej muzyka, jaka Logan podrzuca naszej uwadze ni jak nie wpisuje się w jazzowe brzmieniowe ramy i też chyba niekoniecznie z takich aspiracji się wywodzi. Sam Richardson zresztą wyznaje „ Dzisiaj samo określenie "jazz" wydaje się dość przebrzmiałe. Nawet twórcy bebopu poniekąd odcinali się od niego i dlatego wymyślili dla siebie odrębną nazwę. Dla mnie trafniejszym określeniem jest po prostu muzyka zakorzeniona w afroamerykańskiej tradycji, bo niezależnie czy weźmiesz rock, death metal, czy pop, wszystko zaczęło się od field hollers [wokalnej muzyki amerykańskich niewolników], które później przemieniło się gospelowe hymny, a te zmieniły się w blues, a później w R&B czy rock'n'roll, a później były jeszcze odmiany regionalne, chociażby country. Muddy Waters i Garth Brooks wywodzą się z tej samej tradycji, ale dzieli ich oczywista różnica kulturowa. Stąd mogą się brać z kolei różnice w brzmieniu, ale źródło pozostaje identyczne. Nie można tej muzyki zawłaszczać i należy pilnować, by nikt inny tego nie zrobił.”
I ja się z tym generalnie zgadzam, szczególnie ze stwierdzeniem o przebrzmieniu sformułowania jazz w kontekście kultury XXI wieku. Zawłaszczanie jest samo w sobie marne, a pilnowanie czystości gatunkowej przypomina trochę działania inkwizytorskie. Po co więc klasyfikować, zwłaszcza gdy sam autor muzyki opowiada się raczej przeciw robieniu tego.
Umiejscowienie propozycji Logana Richardsona w szerokim nurcie afroazerykańskości ma już więcej sensu, choć oczywiście kompletnie nic nie mówi o tym, z czym mamy do czynienia. Dla jazzowego recenzenta ta muzyka okazuje się nawet swoistym potrząsaniem jazzową klatką i manifestem redefiniujacym jazz nowych czasów. Dla słuchacza wiedzącego jedynie, że coś takiego jak jazz kiedyś zdarzyło się w historii muzyki będzie to rodzaj muzycznej codzienności adekwatny do czasów, w jakich powstało.
„Cały album tkwi w afroamerykańskiej codzienności, wiąże się z walką o tak podstawowe rzeczy, jak prawa obywatelskie czy prawo do edukacji, których ktoś może ci odmówić wyłącznie ze względu na kolor twojej skóry. Do tego możesz zostać skrzywdzony albo nawet zabity przez ludzi, którzy zostali powołani do tego, by cię chronić... Samo w sobie wygląda to jak materiał na serial albo film science-fiction. W dzisiejszej Ameryce kiedy jesteś Afroamerykaninem i wybierasz się w krótką, kilkuminutową podróż ze swojego domu do domu swojej mamy po to, żeby podrzucić jej mleko albo jajka, możesz nie przeżyć nawet wizyty w sklepie. To bardzo dziwne, dystopijne społeczeństwo. Z jednej strony pracowałem nad "Afrofuturism" z całym tym dobrem w swojej głowie, z drugiej istnieje iluzoryczna, ale namacalna rzeczywistość, która nie zmienia się od setek lat i też ma na mnie istotny wpływ.”
Jaka jest więc muzyka na Afrofutirsm za cholerę nie dowiemy się z tych opisów i choć z pewnością ten afroamerykański i intencjonalnie może futurystyczny nurt się wpisuje, to na pierwszy rzut ucha z samym jazzem za wiele wspólnego nie ma. Jest raczej odpowiedzią co młode pokolenie twórców zdążyło przyswoić zarówno z muzycznej i ogólnospołecznej historii jak i tego, co otacza ich na codzień. I gdy popatrzymy na tę muzyczną propozycję jak na rezonansowe pudło współczesnej rzeczywistości od Kansas City po Neapol (w pierwszym z tych miast Richardson się urodził, w drugim od kilka lat mieszka) to rzecz jest interesująca.
Inną sprawą jest już czy zasłuchując się w Afrofuturism odnajdziemy ciekawa dla nas przestrzeń brzmieniową. Czy niemal filmowa narracyjność pomieszczonych na płycie utworów przemówi do naszej wyobraźni, czy odsuwając kolejne warstwy beatów, pogłosów, syntezatorowych otulin i dość mydlanego brzmienia saksofonu, dotrzemy w intrygujące nas miejsca.
Ja nie dotarłem, ale m.in pewnie dlatego, że jestem starym dziadem wychowanym w innych czasach, bardziej na futuryźnie proponowanym przez Nicole Mitchell i niewykluczone, że chcąc nie chcąc bardziej przywiązanym do klasyfikacji niż by chciał.
Say My Name; The Birth Of Us; Awaken; Sunrays; For Alto; Light; Trap; Grandma; Farewell Goodbye; Black Wall Street; Photocopy; Round Up; According To You; Praise Song.
- Aby wysyłać odpowiedzi, należy się zalogować.