Ogród Cecila Taylora - bierzecie i zwiedzajcie go wszyscy
Nie zdarza nam się za często pisać o reedycjach starszych płyt. Powód po temu jest prosty. Ceniąc ogromnie wielką jazzową historię mamy świadomość, że najważniejsza jest mimo wszystko muzyka dnia dzisiejszego, twórczość tych, którzy tę wielką jazzową historię tworzą na naszych oczach i, której efekty działań słyszymy na własne uszy. Wierzymy, że tak trzeba, ponieważ nie tylko muzyka WCZORAJ tworzy myzyczne DZISIAJ, ale i odwrotnie, że bez muzyki z DZIŚ, nie będzie też muzyki WCZORAJ. Ponieważ deprecjonując muzyczne DZIŚ skazujemy się na widzenie muzyki WCZORAJ zaledwie jako obiektu historycznego, któremu nabożna rekapitulacja jedynie zaszkodzi niż pomoże. Ale czasem odstępujemy od tej generalnej zasady, bo z przeszłości płynie dla nas niekiedy wielka lekcja, a czasem też dlatego, że do rynkowej walki o słuchacza wracają płyty dawno zapomniane, ważne i ukazujące wielką muzyczną ciągłość między tym co dawne, tym co nowe i tym co być może nastanie w przyszłości.
O „Garden” Cecila Taylora mówi się od lat. Od dawna zwraca się również uwagę, że to jeden z jego najważniejszych, nagranych po latach 70. recitali solo oraz że to również jeden z najbardziej lirycznych i refleksyjnych albumów, jakie ten niezrównany artysta nagrał i w końcu tez, że powinien znaleźć się w każdej mądrej kolekcji jazzowych płyt. Legendarna firma Hat Hut obiecywała reedycję tej płyty od dawna, ale obietnicę tak do końca spełniła dopiero w tym roku. Rok wcześniej wydała pierwszą cześć koncertu, rozpalając apetyty wszystkim, którzy ani na podwójną winylową wersję, ani na edycję kompaktową z lat 90 się załapali. Teraz przyszedł czas na cześć drugą i tak oto w nowej szacie graficznej taylorowskie ogrody otworzyły swoje bramy na oścież.
Garden to wspaniała podróż trzy i pół dekady wstecz. Kiedy Cecil Taylor ją nagrywał, w Warszawie od trzech dni mieliśmy Stan Wojenny. Nikt wówczas nie zastanawiał się za bardzo nad tym jak brzmi muzyka wielkiej wolności, jak wielcy świata improwizacji widzą sztukę kreacji, ani też jak może brzmieć muzyka obejmująca swoimi skrzydłami zarówno świętą historię gatunku, jak i śmiałe jej przepisywanie na własny język wyobraźni. Marzyliśmy wówczas o czymś innym. Jazz był na dalekim szesnastym planie, a jak już nawet wkradał się w orbitę marzeń to jako emanacja ludzkiej potrzeby wolności ucieleśniona w osobie Milesa Davisa. To na niego czekaliśmy, jak na proroka. Na Cecila Taylora, który tak na marginesie, kilka dekad wcześniej, spuentował dokonania Milesa, krótkim i kąśliwym zdaniem – całkiem nieźle, jak na milionera, miejsca w naszej rzeczywistości nie było prawie wcale.
Swoją droga, ani jeden, ani drugi nie byli milionerami, ani w latach 80, a Cecil nie jest nim i dziś. Obydwaj jednak, choć może to wydać się cokolwiek prowokacyjnym stwierdzeniem, w apogeum swojej aktywności, pozostawali z jednej strony artystami wielkiej fuzji gatunków, z drugiej twórcami z przyszłości. Każdy z nich przecież popchnął muzykę w rejony nie znane wcześniej. W latach 80. Miles w stronę bilboardowej nieomal popularności jazzu, Cecil, w zdumiewające przestrzenie wyzwolenia jazzu z rygorów po staremu postrzeganej formy. Obydwaj też nie lubili gdy nazywało się ich jazzmanami. Takie określenie traktowali jak żelazne więzy nadmiernie krępujące ruchy. Każdy z nich jednak, na swój sposób rzecz jasna, w jazzie zakotwiczony był bardzo silnie.
Słuchając siedmiu części recitalu „Garden” odnoszę wrażenie, że ten taylorowski związek z jazzem jest cudownie obecny, szczególnie z jazzem pojmowanym w sposób ellingtonowski i monkowski. Nie objawia się on jednak w prostych nawiązaniach do przeszłości, ani cytatach z twórczości Duke’a i Monka. To muzyka, w zakorzeniona w jazzie tamtejszym, ale przede wszystkim zdekonstruowana i poskładana na nowo, z echami wielkiej historii i obietnicą nowych terytoriów. To muzyka jazzowa bezsprzecznie, ale również od jazzu abstrahująca, spoglądająca z stronę, nowoczesności. Misternie utkana z piekielnie szybkich i niemożliwie wręcz klarownych trylach, rozedrganych i pociętych cząstek fraz. To rodzaj dźwiękowej ferii motywów, nieomal kubistycznie pociętych i zdeformowanych. Czystość Taylorowskiej myśli zachęca nas do wniknięcia głęboko w jej mikrorzeczywistość. Kiedy jednak zmienimy ogniskową i spojrzymy na nią z oddali, ogrom małych fascynujących zdarzeń układa się nie tylko w pasjonujący ciąg narracji, ale również wspaniały fresk kreślony ręką pewną, nie wahającą się rysować śmiałe konstrukcje..
Ten Taylorowski jazz nie swinguje w sposób taki, jaki zwykł sprawiać prostą przyjemność odliczania na 2 i 4 każdego taktu, ale jest nieomal złożony z rytmu, który zarówno w skali mikro, jak i makro zdaje się być jednym z odstawowych jego minerałów. Rudymentem decydujących o fikanym kształcie. I co tu kryć, jako dźwiękowy spektakl, budzi natychmiast skojarzenia z tańcem. Owszem szalonym, bogatym w gesty i może nawet jak wielu to określa wręcz frenetycznym, ale jednak tańcem, na poły szamańskim, na poły intelektualnym i zwięzłym jak haiku, tak naprawdę w swojej dwoistości zupełnie nie dającym się porównać do niczego.
Greg Osby i Jim Black stwierdzili w wywiadach, których udzielili nam, że muzyka to nie sport indywidualny i że nie ma muzyki w pojedynkę. Mają swoje po temu rację to rzecz pewna, ale przyznam szczerze, że ilekroć siadam w fotelu i pozwalam Cecilowi Taylorowi odkrywać zakamarki jego Ogrodów za każdym razem zastanwiam się czy aby na pewno mają rację.
- Aby wysyłać odpowiedzi, należy się zalogować.