Słuchając muzyki Nate’a Wooleya (a potem o niej pisząc), od dłuższego już czasu, popadam w lekką paranoję. Z jednej strony doskonały technicznie muzyk, wybitny improwizator, współuczestnik kilka naprawdę wyjątkowych płyt na scenie free improv, z drugiej - autor kilku cokolwiek nudnych płyt z improwizacjami na bazie dalece konkretnych kompozycji własnych i co gorsza cudzych (… Wynton Marsalis). O tych ambiwalencjach czytaliście już m.in. na tej Trybunie, przy okazji podsumowania dokonań artystycznych Nate’a w roku 2015.
Ten muzyczny Dr Jekyll and Mr. Hyde, szczęśliwie dla moich dylematów, realizuje się artystycznie także na polu muzyki, która daleka jest w swej nieoczywistości zarówno od muzyki jazzowej, jak i akustycznych zabaw w wolną improwizację. Poniżej, przy okazji omówienia aż siedmiu pozycji z jego dość już bogatej dyskografii (człowiek w tym roku skończy 42 lata), zagłębimy się w otchłań, jakkolwiek improwizowanej, to jednak muzyki z pogranicza poszukującej elektroniki, neurotycznej psychodelii, noise’u, niemal rockowego drive’u, czy też brzmień, które zupełnie niespodziewanie przywołają nam wspomnienie transowej, narkotycznej muzyki Milesa Davisa z pierwszej połowy lat 70. ubiegłego stulecia, określanej wtedy m. in. przymiotnikiem „fussion”. Innymi słowy, pochłonie nas dużej klasy muzyczny eksperyment, a co najważniejsze, ewidentnie będziemy improwizować.
Seven Storey Mountain
„Siedmiopiętrowa Góra Thomasa Mertona jest jedną z najsłynniejszych książek, jakie kiedykolwiek napisano o poszukiwaniu wiary i spokoju. Jest to niepowtarzalny dokument duchowy człowieka, który odszedł od świata dopiero wówczas, gdy się w nim zanurzył” (cytuję za wydawcą polskiego przekładu).
„Napisałem ten kawałek (Seven Storey Mountain) z tą ideą, by móc go wielokrotnie wykonywać z udziałem rotujących się muzyków o różnych doświadczeniach i osobowościach (…). Utwór ten jest próbą odnalezienia osobnych sposobów kreakcji na bazie tych samych, prostych muzycznych idei (manipulacja taśmą, długie formy muzyczne z delikatnie zarysowanym prostym schematem działania). To pogoń tu ekstatycznemu doświadczeniu” (Nate Wooley przy okazji wydania dwóch pierwszych edycji utworu).
Posłużyłem się cudzym tekstem, by udanie wejść w opowieść o niebanalnym pomyśle Wooleya na muzyczną przygodę, bo i koncept, i efekt końcowy każdej edycji wart jest naszej najwyższej atencji.
Seven Storey Mountain doczekało się dotychczas czterech edycji w wersji fonograficznej, przy czym dwie ostatnie znalazły się w jednym kartonowym opakowaniu, a świat ujrzał je na półkach wirtualnych sprzedawców trzy lata temu - Seven Storey Mountain III And IV (Pleasure Of The Text Records, 2013), w limitowanym nakładzie ledwie 500 egzemplarzy. „Schemat” wykonania utworu, niezależnie od numeru edycji i muzyków w nim uczestniczących, jest podobny. Wstęp to jednostajny dron, wielodźwięk bardzo powoli wprowadzający nas w dzieło. W edycji IV za ten prolog odpowiedzialny jest …. akustyczny sekstet instrumentów blaszanych (Tilt Brass Sextet), grający jedynie „suche” dźwięki (innym słowy, operujący jedynie narastającym szumem). Potem do gry wchodzi wibrafon (Matt Moran), który jednostajnymi dźwiękami przywołuje pozostałe instrumenty na scenę. Kolejni muzycy dokładają swoje i powoli, acz tempo cały czas rośnie, budujemy imponującą ścianę dźwięku. C. Spencer Yeh na skrzypcach i Nate Wooley na trąbce uciekają skutecznie od akustycznych parametrów swoich instrumentów – silnie mutują dźwięk, pętlą się wzajemnie i sprzęgają. Garść kabli, przetworników i monochromatycznych ekranów buduje niezbędne tło (Ben Vida). Dwie perkusje (Chris Corsano i Ryan Sawyer), smagane mocno umoczonym w psychodelicznym sosie pędzlem elektroniki, tną przestrzeń salki koncertowej na nierówne części, a my wraz ze wszystkim dwunastoma muzykami na scenie płyniemy – być może – ku wiecznej ekstazie. Choć wszyscy wiedzą o celu tej podróży, po drodze znajdują wystarczająco dużo czasu na swobodne improwizowanie i niebanalne dialogi w podgrupach. A jeśli to podróż, to musi być trans – tego doświadczamy bez ustanku, i to on sprawia, że każde zakończenie tej klasy wyprawy będzie smakowało niedosytem. Tak jest w przypadku każdej edycjiSeven Storey Mountain.
Edycja IV to rejestracja z roku 2013, zaś edycja III powstała dwa lata wcześniej. Od razu zaznaczmy – a czego nie powiedzieliśmy wcześniej – wszystkie nagrania SSM powstają na żywo (tu obie w Issue Project Room na Brooklynie) i nie są poddawane jakimkolwiek działaniom postprodukcyjnym. Za realizację Trójkiodpowiada septet muzyków, zaś Czwórki – jak już być może zdążyliście się zorientować - sekstet bazowy plus sekstet dęty. W tej wcześniejszej realizacji istotną stroną zabawy jest wibrafon, choćby dlatego, że aż dwa takie instrumenty kreują wówczas muzyczną rzeczywistość (za ten drugi odpowiada Chris Dingman).
Dwa pierwsze spotkania w ramach idei Siedmiopiętrowej Góry odbyły się w składach trzyosobowych. Za dźwięki, jakie słyszymy na Seven Storey Mountain II (Important Records, 2011), odpowiadają Nate Wooley, C. Spencer Yeh i Chris Corsano. W tej części najdobitniej doświadczamy roli, jaką w całym przedsięwzięciu pełni ten drugi, szalony skrzypek wychowany z dala od świata mainstreamu (jakkolwiek pojmowanego), wieczny eksperymentator i nonkonformista muzyczny. Jego skrzypce, iskrzące prądem, balansujące na granicy akceptowalnego dla ucha ludzkiego pogłosu, wypełniają znaczącą cześć przestrzeni dźwiękowej koncertu. Wooley wpycha w to wszystko wiele analogowych szumów i elektronicznych pasaży (używając oczywiście głównie swojej trąbki), a Corsano kreśli pętle na perkusji, niczym szalony wilk znaczy teren na rykowisku. Nagrano w grudniu 2008r. na żywo w Issue Project Room.
No i pozostała nam do omówienia edycja pierwsza, poczyniona we wrześniu 2007, w Abrons Art Center w Nowym Yorku – wydana pod trojgiem nazwisk jako Seven Storey Mountain (Important Records, 2009). Wooleya wspomagają w pokonywaniu siedmiopiętrowej góry David Grubbs (gitarzysta znany raczej z rockowego eksperymentu; pojawia się on także w części III), tu rozgrzewający do czerwoności harmonium i nasz doskonały znajomy, Paul Lytton na perkusjonaliach, śmiało wspomaganych delikatną elektroniką.
Siedmiopiętrowa Góra - wyjątkowa, oczyszczająca podróż po zakamarkach muzycznej wyobraźni Wooleya i jego kolegów, poniekąd swoiste antidotum na wszelki przesyt dźwięków i zgubnych interakcji, także w naszych głowach.