Jak ulec streamingowi?
Puszczam jeden utwór, na który w danym momencie mam ochotę, po chwili słyszę drugi, ale już nie z tego samego albumu. Po prostu kolejny z popularnych utworów danego wykonawcy. Nie przełączam, bo przecież lubię ten kawałek. Po chwili zmienia się artysta, a po godzinie – gatunek. De facto, tracę kontrolę nad tym, czego słucham a playlista powoli oddala się od moich preferencji. Nie wierzysz? Daj aplikacji godzinę.
- Przyjacielu, kiedy ostatnio słuchałeś muzyki z płyty?
- Nie pamiętam. Nadal kupuję płyty, zazwyczaj po koncertach, ale bardziej z przyzwyczajenia. Niektórych nawet nie otwieram, bo wszystko mam przecież na streamingu. Tak jest łatwiej.
- No właśnie. Ja też. Mam stertę nieodpakowanych albumów, które czekają na lepsze czasy. Teraz gdy wszystko dostępne jest za pomocą jednego kliknięcia telefonie, z każdego komputera i miejsca na Ziemi – ciężko znaleźć zalety nośników CD. Wszyscy wybieramy streaming. Bo jest łatwiej, szybciej, taniej. Ale nie o rozpamiętywanie lat 90., kiedy to latałam z discmanem pod pachą tutaj chodzi. Pójdźmy więc dalej. Powiedz, kiedy ostatnio dodawałeś coś do folderu „Muzyka” na Twoim komputerze?
- W ogóle już nie ściągam muzyki. Nawet nie chodzi o ryzyko, ale... Sam nie wiem, może o zaśmiecanie komputera? Czasochłonność? Już dawno przerzuciłem się na streaming. Ale czemu ja się czuję winny? Przecież Ty też non stop korzystasz ze Spotifaja...
- Jasne, że tak. Jestem książkowym przykładem jak ulec streamingowi. Choć z rozrzewnieniem wspominam czasy, w których z wypiekami ściągałam pełne dyskografie nie tylko starych wyjadaczy jak Corea, czy Coltrane, ale też młodszych artystów jak Brad Mehldau, czy E.S.T. Wówczas niejako uczyłam się muzyki, studiowałam poszczególne albumy. Wiedziałam, gdzie były nagrane, kto na nich gra, bez problemu potrafiłam też je opisać i umiejscowić w czasie. Teraz, uległam streamingowi. Puszczam jeden utwór, na który w danym momencie mam ochotę, po chwili słyszę drugi, ale już nie z tego samego albumu. Po prostu kolejny z popularnych utworów danego wykonawcy. Nie przełączam, bo przecież lubię ten kawałek. Po chwili zmienia się artysta, a po godzinie – gatunek. De facto, tracę kontrolę nad tym, czego słucham a playlista powoli oddala się od moich preferencji. Zaczynam od Manu Katche, a kończę na Pink Freud. Zaczynam od amerykańskiego rapu – Run The Jewels, by poprzez zremiksowany Massive Attack, dotrzeć do eksperymentalnej elektroniki w wykonaniu Four Tet. Nie wierzysz? Daj aplikacji godzinę.
-No, ale zawsze możesz wyłączyć aplikację, przerwać tę lawinę.
- Jasne, że mogę. Ale tu zmierzamy do drugiej palącej kwestii. Muzyka bardzo rzadko jest jedyną czynnością, której się oddajemy. Najczęściej słuchamy jej przecież razem, podczas wspólnej kolacji, spotkania towarzyskiego, na imprezie, lub tak jak my teraz – siedzimy sobie na kanapie i odpoczywamy po rodzinnych Świętach. I nawet jeśli uda się wysłuchać całej płyty (bo przecież i taką opcję jeszcze daje nam streaming), to po 40 minutach zaczynamy tak zwane „dryfowanie”. I nagle, nie wiemy już, kto tak naprawdę gra.
- To samo się dzieje, kiedy jedziesz w trasę, albo idziesz pobiegać. Nie chodzi więc o towarzystwo, czy jego brak. Tylko o samo zjawisko: nie słuchamy płyt, lecz poszczególnych utworów, playlist stworzonych przez algorytmy. Kończy się album i zamiast ciszy, która sugerowałaby, że musimy dokonać „nadludzkiego” wysiłku i zastanowić się nad tym, czego teraz posłuchamy, muzyka jest kontynuowana. Przez to nie wiemy, kiedy tak naprawdę muzyka staje się tłem. Z tego transu może nas wyrwać jedynie utwór, który stylistycznie mocno odstaje od pierwszego numeru.
- Jest w tym trochę naszej winy, bo przecież możnaby skupić się tylko na słuchaniu, pilnować, by streaming nie sterował playlistą, ale to zwyczajnie trudne.
- Jasne, że tak. Trudno nie ulec playliście proponowanej (utworom, które raz w tygodniu pojawiają się jako gotowa playlista, na podstawie dotychczas wybranych przez Ciebie artystów). Nie musisz się zastanawiać, a wybór w dużej mierze jest przecież spójny z Twoimi preferencjami. Dzięki tej opcji poznałem kilka fajnych remiksów i ciekawych artystów.
- Oczywiście, że streamingi mają też swoje dobre strony. Pozwalają na zaoszczędzenie pamięci, łatwy dostęp do muzyki na wielu urządzeniach, a także pełne dyskografie artystów, za pomocą jednego zaledwie „kliknięcia”. Ale mam po prostu wrażenie, że dzięki nim, a właściwie przez nie, przestało mi się chcieć zagłębiać w muzykę.
- Czekaj, jestem pewien, że to ostatni numer na tej płycie. Zamiast dalej marudzić i rozprawiać nad tym, jak trudno żyje się w streamingowym świecie, zastanówmy się wspólnie, co następnego puścimy. Świadomie. Bez algorytmu.
Przy rozmowie z Przyjacielem, towarzyszył mi album Ambrose Akinmusire – „A Rift In Decorum: Live At The Village Vanguard”.
- Aby wysyłać odpowiedzi, należy się zalogować.