Ambrose Akinmusire - czarny hippies

Autor: 
Kajetan Prochyra
Autor zdjęcia: 
mat. promocyjne (https://www.ambroseakinmusire.com/)

Słuchając płyty „The Imagined Savior Is Far Easier To Paint” można poczuć się przez chwilę jak w latach 60tych. Oto jazz znowu jest przestrzenią, w której upust znajdują żywe emocje, wyrażane w najróżniejszych muzycznych językach. W studiu nagraniowym spotykają się muzycy, którzy na codzień tworzą ze sobą artystyczną wspólnotę - niezależnie od tego czy grają jazz, neo-folk, muzykę eksperymentalną czy soul. Tak jak przed pół wieku ich domem znów staje słynne Blue Note Records. Nawet staruszek Downbeat patrzy dziś na nas oczami młodego, zdolnego trębacza. Z drugiej strony, wsłuchując się w muzykę Ambrose’a Akinmusire, gdy przed oczami stają twarze przywoływanych w utworze „Rollcall For Those Absent”,czarnoskórych nastolatków, którzy, tak jak Treyvon Martin zostali zabici tylko dlatego, że mieli czarną skórę - a ich mordercy nie zostali ukarani - podróż w czasie przestaje być taka sielska.

Ambrose Akinmusire: Każdą moją płytą chcę przekazać pewne przesłanie polityczne, społeczne, lub chociaż podzielić się ze słuchaczem tym, co mnie porusza - jako Afroamerykanina czy kiedyś jako ojca. Pracowałem nad tą płytą gdy w sądzie toczyła się sprawa zabójstwa Treyvona Martina. Wiele utworów na tym albumie pisałem pod wpływem tych emocji. Oscar Grant (czarnoskóry 23letni mężczyzna śmiertelnie postrzelony przez policjanta w styczniu 2009 roku) zginął w moim rodzinnym mieście (Oakland, California). To we mnie tkwi i uwiera i nie wyobrażam sobie by nie odbicie tego nie znalazło się w mojej muzyce. To samo robił Coltrane czy Nina Simone czy cała rzesza tych wspaniałych artystów, którzy są dla mnie wzorem.

 

Z drugiej strony ważnym artystom jest dziś dla Ciebie pisarz Teju Cole. Niedawno stanęliście razem na scenie w projekcie Vijaya Iyera „Open City”.

Tak! To było zupełnie fantastyczne. Poznałem go za pośrednictwem wspólnych nigeryjskich znajomych - obaj pochodzimy z Nigerii, choć sam jeszcze nigdy tam nie byłem. Byłem pod ogromnym wrażeniem jego książki. A potem spotkaliśmy się w projekcie Vijaya. To było coś niesamowitego: Marcus Gilmore, Tyshawn (Sorey), Steve Coleman, Graham Haynes - mógłbym długo wymieniać. A do tego Teju, który wniósł w naszą muzykę swoją narrację, swoją książkę i przede wszystkim swój artyzm… To nie tylko pisarz - to prawdziwy artysta. Mam nadzieję, że w przyszłości dostrzeże to w nim wielu ludzi.

Czy sam byłeś już w Nigerii?

Nie. Dopiero w zeszłym roku pierwszy raz byłem w Afryce - w Angoli. Za kilka tygodni lecę do RPA. Wychowywałem się u boku mojego ojca, który zaszczepił mi choć trochę nigeryjskiej kultury. Bardzo chcę tam pojechać - i to nie na 2 tygodnie - a przy moim obecnym grafiku nie jest to proste zadanie.

Nie jestem kimś, kto próbuje powiązać wszystko z taką czy inną tożsamością - choć wiem, że nie da się tego zrobić w zupełnym od tego oderwaniu. Chciałbym by wszystkie te elementy związane z pochodzeniem, wyznaniem, wychowaniem mieszały się we mnie - i wiem, że brzmi to strasznie banalnie. Jednak znam dość ludzi, którzy mówią: jestem tym i tym i w związku z tym muszę robić to i to. To nie ja. Wychowywałem się w Oakland a na studia poszedłem do Berkeley - to dwa światy tak jak Czarne Pantery i hippiesi - więc w pewnym sensie jestem czarnym hippiesem (śmiech). Chyba chcę przez to powiedzieć, że choć jest dla mnie bardzo ważne by wiedzieć skąd jestem - jednocześnie mnie to nie determinuje.

Z kolejną płytą przynosisz nam nową językową zagwozdkę językową. Wpierw „When the heart emerges glistening" teraz „The Imagined Savior Is Far Easier To Paint”…

Wszyscy pytają mnie w kółko: „co to znaczy?” - i w tym właśnie szkopuł: zamiast coś przeżyć chcemy wiedzieć w jaki sposób mamy to przeżywać. Dlaczego? Nie wszystko na świecie musi coś znaczyć czy być w pełni zrozumiałe. Oczywiście tytuł ten ma dla mnie bardzo konkretne i bardzo ważne znaczenie, ale zachowam je dla siebie. Chce by słuchacze sami je dla siebie odkryli. Nie chcę narzucać im jednej drogi. Chcę by każdy mógł wejść w świat mojej muzyki po swojemu - drzwiami, czy oknem. Chcę też by sam znalazł wyjście - takie, przez które przechodząc poczuje się zmieniony. Jak wiersz.

Czy sam malujesz?

O nie… Cokolwiek związane z malowaniem czy rysunkiem - jestem w to beznadziejny.

Skupmy się w takim razie na muzyce. Na nowej płycie poszerzyłeś swoją kompozytorską paletę barw - zaprosiłeś do zespołu gitarzystę Charlesa Alturę a nawet Osso String Quartet. Skąd ta potrzeba?

Wiesz, tak po prostu słyszałem tę muzykę w swojej głowie. Na mojej pierwszej płycie („Prelude” wyd. Fresh Sound) słychać dużo instrumentów klawiszowych czy śpiewaczkę operową i trzy instrumenty dęte. To raczej moja pierwsza płyta dla Blue Note („When the heart emerges glistening”) jest odstępstwem od normy. W kwintecie jazzowym bardzo brakuje mi możliwości podtrzymania, przedłużenia dźwięku… Ale kiedy jest z tobą wokalista, który w dodatku potrafi wykorzystać elektronikę - jak Theo (Bleckmann) - albo kwartet smyczkowy, który może utrzymywać dany dźwięk w nieskończoność - to daje ci zupełnie nowe możliwości, w których kolejne elementy mogą się zatapiać i wynurzać jedne z drugich. Uwielbiam muzykę, która trwa i nie ustaje - tak jak masaż, który nagle się kończy.

Swoich towarzyszy poprosiłeś także o słowa - o teksty. Czy dałeś im wolną rękę czy dla każdego przygotowałeś odrębne instrukcje?

Tak - Beccę (Stevens), która sama napisała też muzykę [do utworu „Our Basement (Ed)”] poprosiłem o piosenkę pisaną z perspektywy osoby bezdomnej. Wiedziałem, że chcę by był to utwór o człowieku, który żyje na mojej ulicy. W przypadku Theo Bleckmana muzyka była pierwsza [„Asiam”] opowiedziałem mu o kilku moich inspiracjach: o Joni Mitchell i jednej wystawie rysunków w Asian Society Museum [w Nowym Jorku]. Cold Specks wysłałem swoje nagranie solo na fortepianie, chcąc pokazać jej nastój, którego szukam. Później z resztą pracowaliśmy razem, siedząc przy stole i przygrywając kolejne fragmenty.

Przyjeżdżasz do Polski - będziesz grać w Poznaniu i we Wrocławiu. Przyjeżdżasz w kwintetem, więc wszyscy goście specjalni, których słyszymy na płycie zostają w domu - czy tak?

Tak. Wiesz, w jazzowym świecie jest taki głupi nawyk wydajesz płytę i z tej okazji ruszasz w „trasę promocyjną”. Promotorzy są zainteresowani danymi artystami wtedy, i tylko wtedy gdy ukazuje się ich nowy krążek. Wydaje mi się, że to odbija się negatywnie na muzyce. Kiedyś tak nie było. Nie nagrywałeś płyty by wyruszyć w trasę, tylko by stworzyć jak najlepszą muzykę - album, który jest całością i wartością samą w sobie. Ja chcę tak działać - moje płyty to jedno, a moje koncerty to drugie. Jazz to muzyka kreatywna - płyta nie jest „programem”, który potem nutka w nutkę będę odtwarzać na koncercie. Czasem jedno będzie wpływało na drugie i na odwrót - ale to nie musi być regułą. Wyobrażasz sobie by PIcasso malował obraz a potem jechał do innego miasta by tam na żywo odtworzyć to samo dzieło?
Oczywiście na koncertach będziemy grać niektóre utwory z nowej płyty, ale z ludźmi z którymi gram współpracuję przeszło 10 lat. Płytę nagrywaliśmy w sierpniu ubiegłego roku. A nasza muzyka cały czas się zmienia. Powstają nowe kompozycje.

Przyjeżdżasz do mojego rodzinnego Wrocławia, na jubileuszową 50tą edycję festialu Jazz nad Odrą…

…Wow! Nie wiedziałem!

…więc zachowuj się odpowiednio!

Jestem w tym całkiem dobry :-)