Four
Kilka tygodni temu Bill Frisell wydał kolejną płytę dla legendarnej wytwórni Blue Note, zatytułowaną Four. Gitarzyście towarzyszą znani i cenieni muzycy: Gregory Tardy (klarnet, klarnet basowy i saksofon tenorowy), Gerald Clayton (fortepian) i Jonathan Blake (perkusja). Pytanie najważniejsze brzmi: czy warto po najnowszą płytę gitarzysty sięgnąć?
Lubię zaczynać od konkretu, dlatego powiem wprost: najnowsza płyta Frisella jest tyleż dobra, co średnio ciekawa. Zacznę zatem od zalet. Muzyka zawarta na płycie jest niezwykle miła dla ucha. Frisell ma talent do komponowania i aranżowania utworów, które brzmią po prostu ładnie i... pozytywnie? Optymistycznie? Trochę takie odczucia towarzyszą mi podczas słuchania Four. Muszę też przyznać liderowi to, że nie wpadł tutaj całkowicie w maliny swojego stylu kompozytorskiego, mam tutaj na myśli przede wszystkim to, że nie wszystkie utwory brzmią jak milutki folk z elementami country. Niektóre kompozycje brzmią wyraźnie nowocześniej, czemu pomagają interesujące współbrzmienia klarnetu i gitary, czy klarnetu basowego i fortepianu. Wydaje mi się, że klarnet Tardy'ego - pozbawiony jakichkolwiek rozrywkowych konotacji - wprowadza do muzyki Frisella odrobinę powagi i odległych skojarzeń z muzyką bardziej skomponowaną. Intrygujące współbrzmienia różnych instrumentów z klarnetem bardziej kojarzą mi się chociażby z orkiestrą Marii Schneider, aniżeli z Billem Frisellem. Myślę, że jest to ewidentna zaleta tej płyty. Frisell postanowił odrobinę poszerzyć brzmieniowe i kompozytorskie wymiary swojej muzyki, co należy mu sprawiedliwie przyznać.
Obecni na albumie muzycy pozwolili utworom Frisella na zaistnienie w trochę inny niż zazwyczaj sposób. Tardy, oprócz świetnych momentów na klarnecie, na saksofonie tenorowem przywołuje tu tradycję bluesową i mainstreamowo-jazzową (momentami brzmi węcz prawie jak Joshua Redman). Clayton i Blake przesuwają ciężar estetyczny muzyki odrobinę w stronę nowoczesnego mainstreamu. Zastanawiam się jednak, czy nie jestem ich wkładem w album mimo wszystko odrobinę rozczarowany. Solowe albumy Claytona prezentowały pianistę jako żywiołowego solistę, tak samo potężne pokłady energii w grze słyszałem na różnych innych płytach u perkusisty Jonathana Blake'a. Na albumie Frisella ci dwaj panowie są jakby odrobinę zgaszeni, brak tu ich znajomego jazzowego ognia, z drugiej strony ich gra jest na tyle konwencjonalna, że energetycznych braków nie nadrabiają tutaj intrygującymi partiami. Pomimo tego, że Blake dzielnie towarzyszy w tematach i improwizacjach zespołowi, a Clayton gra kilka improwizowanych solówek, a nawet całkowicie solowych fragmentów, ich gra zupełnie nie zapadła mi w pamięci. Mam wrażenie, że zamiast tych dwóch muzyków mogłoby zagrać tu dwóch innych jazzmanów, a efekt byłby względnie podobny. Oczywiście znajdziemy na Four fragmenty naprawdę dobre, a wszyscy czterej muzycy grają mistrzowsko, to są to jednak kwestie oczywiste w przypadku instrumentalistów na tym poziomie. Tutaj wszyscy po prostu świetnie grają. Pozostaje więc pytanie wyższego szczebla: co z tej gry właściwie wynika?
Główną wadą albumu Four jest w mojej ocenie to, że choć muzyka może dawać dużo czysto estetycznej przyjemności z jej odsłuchu, to dostajemy tu dzieło niezbyt interesujące. Mam przykre wrażenie, że Frisell to muzyk, który po prostu za bardzo ,,znalazł". Znalazł swoje miejsce w muzyce, znalazł swoje brzmienie na gitarze, znalazł swój miły i spokojny klimat. I wszystko to super, ale bycie artystą kojarzy mi się jednak z poszukiwaniami, z sięganiem tam, gdzie wzrok nie sięga, z rozwojem i szaleństwem. Właściwie ostatni utwór na płycie zahacza delikatnie o sonoryzm i awangardę, ale po wielu milutkich utworach jest to bardziej wyjątek od reguły. Zresztą w co przeradza się owa ,,awangarda" w ostatnim utworze? Zachęcam do samodzielnego przekonania się. Generalnie muzyka zawarta na Four jest po prostu miła, brak w niej jednak poszukiwań, ryzyka i elementów zaskoczenia.
Dyskografie takich muzyków jak Wayne Shorter czy Keth Jarrett pokazują, że głód tworzenia może prowadzić muzyka w coraz to ciekawsze (a przynajmniej różniące się od siebie) rejony i muzyczne przestrzenie. Frisell najciekawszą muzykę - a więc najmniej stonowaną, najbardziej interesującą - prezentował na swoich pierwszych płytach. Od kilku dekad jego muzyka płynie raczej w jednym i tym samym kierunku. I jest to spokojna rzeka, po której Frisell płynie bardzo stabilną łódką. Nie ma tu miejsca na przechyły, czy nieoczekiwane wpadnięcie do wody. Muzyka Frisella od wielu już albumów, choć często ładna czy nawet piękna - nie zawiera w sobie jakiegoś żaru, nie ma w niej gwałtowności i emocji skrajnych. A jak już wspominałem przy opowieści o innej płycie: w mojej ocenie świat to miejsce zróżnicowane i życie na tym świecie to sinusoida emocji. Gdy artysta próbuje pokazywać mi świat w łagodnych beżach, żółciach i zieleniach - rezygnując z czerni, wściekłej czerwieni, czy kłójącej w oczy żółci - ja mu po prostu nie wierzę.
Być może niedobrą rzeczą jest czegokolwiek od artysty wymagać, jednakże jako słuchacz mam pełne prawo zetknąć się z wizją świata artysty i zinterpretować ją na swój sposób, jakoś się do niej zgodnie z własnymi upodobaniami i przemyśleniami ustosunkować. W związku z powyższym mam pełne prawo posłuchać Four i spędzić miło niecałą godzinę. A następnie mam pełne prawo już nigdy do tego albumu nie wrócić.
1. Dear old friend (for Allen Woodard), 2. Claude Utley, 3. The Pioneers, 4. Holiday, 5. Waltz For Hal Willner, 6. Lookout For Hope, 7. Monroe, 8. Wise Women, 9. Blue From Before, 10. Always, 11. Good Dog, Happy Man, 12. Invisible, 13. Dog on a Roof
- Aby wysyłać odpowiedzi, należy się zalogować.