Valentine
To ja nie będę ściemniał. Na takie płyty Billa Frisella czeka. Jestem jego fanem od dawna, a kiedy pierwszy raz usłyszałem go na żywo w Sali Kongresowej PKiN w towarzystwie Kermita Driscolla na gitarze basowej i Joey’a Barona na perkusji wiedziałem na pewno, że to jest muzyka, z którą będę chciał żyć zawsze. Tak, sytuacja jest poważna i ma pewnie jakieś uzasadnienia kliniczne, choć nie czuję się chory na Billa Frisella, to jak dobrze popatrzę wstecz to od zawsze chyba byłem gotowy wybaczyć mu wszystko nawet jeśli w pierwszym odruchu nie padałem na kolana w niemym podziwie.
I to zupełnie nic nie znaczyło, że przy okazji bardzo wielu płyt Bill Frisell wcale niczego nowego mi nie opowiedział. Uwielbiam słuchać nawet ckliwych i podobnych do siebie gawęd tego człowieka i koniec. Nawet pogodziłem się z tym, że już pewnie żadnej zaskakującej opowieści nie usłyszę. Aż tu nadeszła płyta Valentine. I nie żeby w związku z nią jakieś dotychczas ukryte drzwi zostały na niej odnalezione. A skąd! Ale jednak na tej liczącej sobie szesnaście kompozycji jest coś w brzmieniu całości co przywołuje wspomnienia o tym kim był Frisell zanim stał się ikoną, kiedy ze wspomnianymi Driscollem i Barronem rozprawiali się z Imagine Lennona, kiedy grali muzykę do filmów z Busterem Keatonem, kiedy jeszcze nie tak bardzo wyrazisty był w jego muzyce nurt bluegrassowy. Zanim powstało Nashville, zanim w bandach gitarzysty zaczął bywać Greg Leisz, w grono współpracowników poszerzyło się o choćby Petrę Haden, a muzyka stawał się żywą ilustracją spokojnego szczęścia na amerykańskiej prowincji, gdzie człowieka, który po skończonej pracy w promieniach zachodzącego słońca zasiada na werandzie, w fotelu i leniwie gładzi głowę siedzącego obok dobrego psa.
Tutaj na Valentine, gdzie obok siebie pobrzmiewają stare i nowe kompozycje pióra lidera ( i te znane z wcześniejszych płyt i te, które pisywał do filmów z „Great Flood na czele), covery i standardy, gdzie Strayhorn, Bubacar Traore, Burt Bacharach, Billy Hill i Pete de Rose nie toczą ideologicznych bojów, panuje rodzaj harmonii pomiędzy tym co dawniejsze i dzisiejsze w muzyce Frisella. Pięknie jest, że stare z nowym nie bije się o prymat. Muzyka z Mali, blues i Western Americana zyskują jakąś zdumiewającą przestrzeń wspólna i nikt nie marnuje czasu żeby innego przekabacić na swoją stronę.
Zresztą nigdy w triowych bandach Frisella taka sytuacja nie miała miejsca. Pewnie to ryzykowne stwierdzenie, ale właśnie trio, takie jak to najdawniejsze (Driscoll/Baron), nieco późniejsze (Tonny Scherr/Kenny Wollesen) i to najnowsze Thomas Morgan/Rudy Royston wydaje się najpełniej definiować muzykę Frisella A.D 2020.
Materiał, którego wysłuchacie na Valentine jest płytowym debiutem najnowszego wcielenia trzyosobowego zespołu gitarzysty, choć prawdę powiedzą Ci, którzy zwrócą mi w tym miejscu uwagę, że przecież razem muzycy pracują już od bodaj dwóch lat. Co więcej do nagraniowego studia weszli prosto z dwutygodniowej rezydencji w Village Vanguard. I to słychać, idealny pełny, kompletny band wolny od pokus muzycznego gadulstwa, grający to co najważniejsze. I jak ja mam nie lubić tej płyty?
Baba Drame; Hour Glass; Valentine; Levees; Winter Always Turns To Spring; Keep Your Eyes Open; A Flower Is A Lovesome Thing; Electricity; Wagon Wheels; Aunt Mary; What The World Needs Now Is Love; Where Do We Go; We Shall Overcome.
- Aby wysyłać odpowiedzi, należy się zalogować.