Dizzy Atmosphere: Dizzy Gillespie At Zero Gravity
Przed nami kolejna odsłona twórcza Dave’a Douglasa wpisująca się w etos tribune to. Było tego jak do tej pory całkiem sporo. Oddzielne albumy poświęcone w dawniejszych czasach takie jak świetny Stargazzers poświęcony Wayne’owi Shorterowi, poźniejszy Soul On Soul, wydany w czasach kontraktu z RCA, na którym trębacz wdał się w bardzo udaną polemikę z twórczością legendarnej Mary Lou Williams. Na także RCA’owskim „Freak In” mierzył się z ideami elektrycznego Milesa Davisa, Mahavishnu Orchestra i Return To Forever, już pod auspicjami własnego labela, Green Leaf, w bandzie Brass Ecstasy, nie tylko literalnie podejmował idee podniesione przez Leser Bowie Brass Fantasy, by w końcu, na płycie Riverside, zająć się muzyką także muzyką Jimmy’ego Giuffre’a i Carli Bley. Były także pomniejsze dedykacje nie ujęte całościowo w albumy, jak choćby sięganie po utwory Joni Mitchell czy Bjork.
W jednym z wywiadów Douglas powiedział, że cały składa się z tradycji i dodziś widzimy jak na dłoni, że nie była to górnolotna deklaracja. Teraz przyszedł czas pochylić się nad innym gigantem jazzowej historii, Dizzy Gillespiem. Co to dla nas oznacza? Ano oznacza kolejną dobrą płytę Douglasa, nagraną w duchu konstruktywnego dyskursu na temat tradycji, jej znaczenia, funkcji i sposobów, w jaki może ona mieć znaczenie dla żyjących i kreatywnych jazzmanów oraz słuchaczy jazzu niezadowalających się wizytami muzeum jazzu przy Lincoln Center Plaza.
I na tym można byłoby właściwie poprzestać. Ten album w znakomitej części składa się z kompozycji pióra Douglasa, niekiedy tylko inkrustowanych tematami Birksa („Manteca, „Pick Up THe Cabbage”) i jako taki jest mocnym sygnałem, że lider ma na temat muzyki starego mistrza swoje poglądy. Szanuje jego dzieło, ale o tyle o ile stało się częścią jego własnego muzycznego świata. Bo ostatecznie jak mogłoby się zdarzyć, żeby tak rzetelny trębacz jak Douglas nie spotkał na swojej drodze muzyki Gillespiego i udawał, że nic się nie stało albo klęczał i modlił się do niego jak do pomnika .
Zaryzykuję stwierdzenie, że takie tribute to... stały się w moim mniemaniu przestrzenią, w której Douglas od dawna wypada najbardziej przekonująco. Znacznie bardziej niż w roli eksperymentatora poszukiwacza nowych środków wyrazu. No i Joey Baron na perkusji. Rację chyba mają wszyscy twierdzący, że band jest wart tyle ile jego perkusista!
Mondrian; Con Almazan, Cadillac; See Me Now; Manteca; Pickin' the Cabbage; Pacific; Subterfuge; We Pray
- Aby wysyłać odpowiedzi, należy się zalogować.