II dzień z Atomic w Pardon To Tu
Po ciekawym rozpoczęciu dwudniowej rezydencji skandynawskiego kwintetu w warszawskim klubie, przyszedł czas na rozwinięcie, a zarazem finał całego przedsięwzięcia. Drugi dzień, zaplanowany dość podobnie jak pierwszy, składał się z supportu i występu Atomic. Można by było zatem stwierdzić, że obyło się bez niespodzianek, a jednak nie do końca.
Trio Dickaty/Pultz Melbye/Nilssen-Love zabrzmiało nieco inaczej niż spodziewałem się tego przed koncertem. Oczekiwałem muzyki bardziej wyciszonej, wsłuchującej się w instrumentalne popisy partnerów, opartej na skupionym dialogu instrumentów. Można zatem powiedzieć, że poszedłem na występ ze złym nastawieniem, w ogóle podchodzenie z gotowymi założeniami do muzyki improwizowanej po trochu mija się z celem. Gdy podzieliłem się moim zaskoczeniem z panem Danielem Radtke, odpowiedział - całkiem z resztą słusznie: a kto miałby sprawić żeby brzmiało to inaczej? Zatem jak to w ogóle brzmiało? Agresywnie i hałaśliwie.
Ray Dickaty jest dla mnie swego rodzaju fenomenem. Rzadko się zdarza żeby zachodni muzyk przeprowadzał się do Polski w poszukiwaniu żyznej artystycznej gleby. Dziwne, bo biorąc pod uwagę muzykę improwizowaną dysponujemy prawdziwym czarnoziemem. W każdym razie Dickaty od czterech lat mieszkający w Warszawie, wystąpił jako reprezentant stołecznej sceny. Zagrał szorstko i intensywnie, jedynie niekiedy wprowadzając do improwizacji fragmenty stricte melodyczne. Początkowo ciężko mi było wejść w muzyczny język Brytyjczyka, jednak im dłużej wsłuchiwałem się w jego konsekwentną, w dużej mierze sonorystyczną improwizację, tym większe wywierała na mnie wrażenie i zaczynała działać. Paal Nilssen-Love również dał upust swojej drapieżnej stronie, którą ramy kompozycyjne Atomic jednak nieco studzą. Norweg był dla tria morderczym motorem napędowym. O Adamie Pultzu Melbye nie mogę powiedzieć natomiast zbyt wiele, ponieważ jego kontrabas podczas kolektywnej gry był bardzo mało słyszalny, jednak w partiach solowych, bądź duetowych dało się słyszeć świadomego i utalentowanego muzyka w dalszym ciągu poszukującego własnego, oryginalnego brzmienia instrumentu.
Reasumując był to supprot dość mało przystępny, ponieważ artyści postanowili pójść na całość i nie brać jeńców. I właściwie z perspektywy samych muzyków, niegrających ze sobą na co dzień, musiała to być niezła zabawa, choć niekiedy nieco nużąca i nieczytelna dla słuchaczy. Mimo wszystko rozpatruję występ tria jako miłą niespodziankę, ciekawie kontrastującą z dalszą, bardziej ustrukturyzowaną częścią wieczoru.
Atomic dzień po debiucie na deskach Pardon To Tu zabrzmiał odrobinę swobodniej i niektóre chaotyczne momenty z wtorku zostały albo wyeliminowane, albo konsekwentnie wplatane w spontaniczny charakter występu. Kompozycje, choć przetasowane, zdaje się, że w większości pokrywały się z setlistą dnia poprzedniego. Utwory najczęściej pochodzące od pianisty Havarda Wiika balansowały pomiędzy klasycznymi jazzowymi motywami a lekko transowymi partiami granymi przez podgrupy. Szczególnie interesujące były dla mnie momenty, kiedy do głosu dochodziła jedynie perkusja i pianino. Krótko mówiąc im bardziej muzycy popuszczali wodze fantazji i odbiegali od misternie skonstruowanych kompozycyjnych ram, tym mocniej można było odczuć rzeczywistą siłę poszczególnych ogniw składu. Tutaj dochodzę powoli do kolejnego zaskoczenia wieczoru - bisu. Tak jak w poniedziałek ponowne wyjście muzyków na scenę wydawało mi się zupełnie niepotrzebne, wtorkowy bis okazał się bardzo fajnym, pożegnalnym, spontanicznym jam’em. Kwintet po dyrygenturą Fredrika Ljungkvista zagrał prawdopodobnie wymyślony na prędce set opierający się na jednostajnej partii kontrabasu Haker Flatena, którą co chwila akcentował pełny skład, bawiąc się mocą, rytmem i intensywnością kolektywnego brzmienia. Wisienką na torcie był solowy popis Paala Nilssena. Bis poprzedziła zabawna historyjka o tabace, którą Ljungkvist chciał prawdopodobnie zyskać nieco czasu na wytchnienie po wyczerpującej głównej części występu, jednocześnie zasygnalizował chęć szybkiego powrotu do Pardon To Tu.
I tak oto rezydencja Atomic w Warszawie dobiegła końca. Dwa dni z ciekawie skompilowanymi supportami i gwiazdą skandynawskiego jazzu, która bez wątpienia
potwierdziła swój status solidnymi występami. Jeśli miałbym grymasić, to szkoda, że nie udało się zorganizować większej ilości setów mieszanych składów z pojedynczym, finałowym koncertem Atomic. Być może wówczas dramturgia całego wydarzenia narastałaby z większą mocą? Tak czy inaczej - było bardzo dobrze, a nieobecni niech żałują absencji.
- Aby wysyłać odpowiedzi, należy się zalogować.