Big Head Eddie
Zwykło się od recenzentów wymagać oceny nowinek płytowych. Ale ja nie jestem zawodowym recenzentem – opisuję płyty, gdy mam na to ochotę, z potrzeby serca. A gdy potrzeba ta mówi by opisać płytę sprzed lat – cóż, sercu się nie odmawia. Stąd też wielokroć oprócz płyt nowych, opisywane są przeze mnie albumy stare lub stosunkowo stare. Zwłaszcza, że płyty recenzowane przeze mnie są moją własnością. Recenzje pojawiają się zatem także w zależności od nabywania kolejnych albumów. Stąd też teraz trafia się okazja do opowiedzenia o nienowej już płycie Kena Vandermarka. Przyznam, że nie mam niestety zbytniego wyobrażenia o jego muzyce – niestety, bo po tym, co znam, uważam, że muzyk to nietuzinkowy i wart uwagi. Pomijając różnego rodzaju pojedyncze raczej spotkania z muzyką prowadzonych przez niego zespołów, po raz pierwszy bliżej zapoznałem się z nim po zakupieniu (UWAGA: w ciemno) płyty sygnowanej przez The Vandermark Quartet, wydanej przez Platypus Records w roku 1993 pod tytułem Big Head Eddie.
Pierwsze skojarzenie, jakie mi się nasunęło, to że muzyka ta jest ewolucją projektów Laswella i Zorna, próbujących zaadaptować do jazzu hard core, czy trash. Tyle, że w porównaniu do tamtych projektów, przy których zwykle mam wątpliwości, czy są jazzem – tu takie wątpliwości się nie pojawiają – muzyka proponowana przez Kwartet jest jazzem z krwi i kości. Może innym niż ten, do którego na co dzień przywykło mnóstwo osób, ale jest to jazz. Nikt mi nie wmówi, że frazowanie Vandermarka jest jazzowi obce, że z nut, które on gra nie jest zbudowany jazz. Jest, tyle, że ten proponowany przez niego jest jazzem na wskroś nowoczesnym, a z drugiej strony dalekim od wszelkich kompromisów, ukłonów, w stronę jazzu szeroko akceptowanego, w stronę jazzu środka. Nie chcę być źle zrozumiany – nie mam nic przeciwko wszelkiej maści mainstreamowi, jednakże to alternatywne, progresywne nurty jazzu, powodują rozwój tej muzyki, powodują także ciągłe przemieszczanie się środka tej muzyki. To, co jeszcze wczoraj było awangardą, dziś staje się zaakceptowane przez środek jazzu. Taka muzyka, nawiązująca do niegdysiejszych Mistrzów jest piękna i ładna, stanowi dla mnie wspaniałą odskocznię od dla codzienności i wypoczynek dla uszu – tyle, że gdy nie tylko chcę wypoczywać, ale jeszcze nadto słuchać, to wolę wsłuchiwać się w rozwój muzyki, którą lubię. Ken Vandermark daje mi taką możliwość.
Sam Vandermark grający na saksofonach i klarnetach multiinstrumentalista jest muzykiem doskonałym, nie istnieją żadne ograniczenia techniczne jego gry, a improwizacje – cóż, najprościej powiedzieć można “czapki z głów”. Towarzyszy mu ekspresyjny gitarzysta Todd Colburn i w ten sposób standardowy kwartet jazzowy doznał tej zmiany, że miejsce zwyczajowego fortepianu zajęła gitara. Nie nowy to pomysł, i często z sukcesem w jazzie wykorzystywany, że wspomnę jedynie wspaniały kwartet Scofielda z Lovano. Cokolwiek by jednak nie mówić o wykorzystaniu gitary w jazzie, w The Vandermark Quartet zabiera ona bardzo osobiste zdanie, nieporównywalne w zasadzie do niczego innego. Trudno z drugiej strony powiedzieć o propozycji tego zespołu, że jest oderwana od tradycji, wyobcowana z sedna jazzu – o nie, muzyka ta tkwi korzeniami w jazzie wszelkiej maści. W brzmieniu czy podejściu do kształtowania dźwięku Vandermarka wiele jest klasyki spod znaku Aylera (szczególnie utwór 2), wiele jest też punkowej destrukcji (utwór 3). Gitarzysta zespołu – Todd Colburn posługuje się frazą, która bezpośrednio wynika z free jazzowych koncepcji właśnie Aylera czy Dolphy'ego z jednej strony i rockowych eksperymentów od Captain Beefheart'a po noise czy no wave z drugiej. Materiał niekiedy oscyluje w kierunku muzyki post free jazzowej (utwóry 1, 4), niekiedy zaś jest jakby jazzowym alter ego punk rocka (utwór 3) czy rocka (utwór 8), sięga także do eksperymentów brzmieniowych (utwór 4, 7) – zawsze jednak jest to swoista wypowiedź Kwartetu Vandermarka. Kiedy mówię, że w muzyce tej jest sporo punka, nie mam przy tym na myśli muzyki punk jazzowej takich kapel jak Pinsky ZOO z początku lat '80.
Ta zaprezentowana na omawianej płycie muzyka jest jakby amerykański free jazz początku lat '60 wyrósł z pnia punk rocka, a nie colemanowskiego sposobu postrzegania bluesa. W sumie najmniej powiedzieć mogę o sekcji. Nie to by grała źle. Gra mocno, otwarcie, może nawet zbyt mocno, może to jednak taka muzyka. Problem leży gdzie indziej – muzyka zawarta na płycie jest bardzo dosadna, zaaranżowana do ostatniej wolnej chwili ciszy, tak też – gęsto gra sekcja, niestety nagranie zrealizowane jest w zbyt mało selektywny sposób, co szczególnie dotyczy linii basu, by docenić co tak naprawdę dzieje się w sferze niskich dźwięków. Szkoda, bo gdyby nie sposób realizacji płyta ta stanowiłaby prawdopodobnie jedną z częściej przeze mnie odtwarzanych. Sposób rejestracji tej muzyki powoduje jednak, że część materiału dźwiękowego nieuchronnie odchodzi w niepamięć. Mimo to, wspaniała muzyka dla wszystkich tych, którzy pragną w jazzie dojrzewać nie tylko odgrywania po raz nie wiadomo który standardów na modłę ... (tu wymienić dowolne nazwisko z Panteonu Sław), ale którzy poszukują w tej muzyce nowości, którym nieobce jest zdanie Lestera Bowie, że jazz to muzyka innowacyjności, która ginie, gdy tego pierwiastka brakuje. Mnie tego typu płyty przekonują do stwierdzenia, że kondycja jazzu jest dobra, tylko niekiedy nie słyszymy tego, czego słuchać powinniśmy.
Podsumowując, to wyśmienita płyta, niełatwa i wymagająca tak osłuchania, jak i cierpliwości, ale odpłacająca uwagę jej poświęconą w dwójnasób. Na koniec ciekawostka – wkładka do płyty zawiera opowiadanko Carla Watsona.
1. Kiss The Plow; 2. Exploding Note Theory; 3. Dog Cliches; 4. Jack Kirby Was Ripped Off; 5. Last Date; 6. Blue Coffee; 7. Ingrid's Napkin' #29; 8. Courtesy Desk; 9. Sinner Sinner; 10. Not Actual Size
- Aby wysyłać odpowiedzi, należy się zalogować.