Świetny koncert w miłym klubie: Szpura, Postaremczak i Traczyk w Pardon, To Tu
Ostatni wieczór maja był dla warszawskich melomanów szczodry. W legendarnej studenckiej Eufemii w ASP wystąpił zespół Daktari, a w młodym klubie Pardon, To Tu, również młode trio: perkusista Paweł Szpura, saksofonista Paweł Postaremczak oraz Wojciech Traczyk – kontrabas, esraj. Kto mimo sympatii dla Daktari wybrał tego dnia trio, był szczęściarzem, jak ja!
Pardon, To Tu jest położone w centrum miasta, ale dzięki specyficznej topografii placu Grzybowskiego jest miejscem kameralnym. Schowany nieco na plecach Teatru Żydowskiego wygospodarował sobie miejsce na ogródek w przylegającym, nieużywanym zanadto parkingu. Przez blisko rok działalności wygospodarował także przyjazną przestrzeń dla odwiedzających, i co bardzo krzepiące: dla muzyków. Młodzi muzycy grają tam często i z nieskrywaną radością. Co więcej, tutaj muzycy przychodzą słuchać swoich kolegów. Wczoraj nie zabrakło Wacława Zimpla i Dominika Strycharskiego.
W czwartek padało, niewiele osób przywędrowało do tego miłego zakątka. Ostatecznie, po półgodzinnym opóźnieniu, publiczność stanowiło około dwudziestu osób. Nikomu to jednak nie przeszkadzało, a najważniejsze, że nie przeszkadzało muzykom. Nie wyglądało na to, że oczekują tłumów. Po półgodzinnym opóźnieniu właściciel klubu przyjaźnie zapowiedział zespół i zachęceni brawami muzycy weszli na scenę. Krótko się przywitali, byli dosyć introwertyczni.
Introwertycznie też zaczęli, od delikatnego orientalnego wstępu z frame drumem i esrajem. Z początku nie zachwycił mnie tworzony klimat, zdawało się, że muzycy są zbyt oddzielnie, że się nie spotykają. Po kilkunastu minutach zostałam jednak niepostrzeżenie porwana przez powtarzające się, nieoczywiste frazy, porywający rytm perkusji i głęboko drapiące tło obcego, zdawałoby się, esraja.
Dosyć szybko okazało się, że przerw nie będzie i że zespół zanurza nas w liryczno-krzyczącej suicie. Muzyka stawała się coraz bardziej gęsta i niesamowicie wciągająca. Z rejonów bliskowschodnich trio przenosiło się niepostrzeżenie w gorące i duszne kluby jazzowe lat 70., i z powrotem. Postaremczak rozognił saksofon, a Traczyk zamienił esraj na kontrabas. Wszystkie przemiany brzmieniowe były płynne, zaskakujące, a jednocześnie niezwykle naturalne. Kompozycja była żywa – z jednej strony przemyślana, z drugiej dzika i gwałtowna.
Nad całością niewątpliwie panował perkusista. Nie narzucał roli lidera, ale moc jego rytmu była niezaprzeczalna i – proszę wybaczyć przesadę – demiurgiczna. Szpura gra szybkim, rywanym dźwiękiem, a warstwa, rytmiczna, którą tworzy, jest silna, ale też niespodziewane giętka, niczym lejce. Gwałtowność uderzeń była zwodnicza: Szpura z niesamowitą gracją przekierowywał pędzący band z freejazzowego ognia na spokojne pustynne równiny. Jednak cały czas: nie jako lider, ale jako nieodzowny element żywej machiny.
Traczyk z kolei najpierw zaklinał nas arco esraju, zwanym także hinduską harfą, potem tym samym na kontrabasie, by następnie groove’owo szarpać struny. W pewnym momencie zrobił coś zupełnie zaskakującego: przez kilkanaście sekund powolnymi, ale zdecydowanymi szarpnięciami, zbudował drapiącą ścianę dźwięku, która stanowiła mocny podkład dla ognistej improwizacji Postaremczaka. Widzieliście kiedyś, jak robi się burzę do ścieżki dźwiękowej w filmie? Jest to brzmienie wginanej wielkiej metalowej blachy. I tak to wczoraj zabrzmiało. Nieziemsko.
Liryzm tętniącej kompozycji dopełniał Postaremczak. Z wyobraźnią, czasem delikatnie, a czasem przeszywajo. W tym miejscu pozwolę sobie na dygresję. Rzadko ostatnio się zdarza, żeby zapowiedź koncertu nie była „nadmuchana“. Ten występ zapowiedziany był szumnie: przytoczone zostały nazwiska Eda Balckwella, Hamida Drake’a… i Johna Coltrane’a, czyli całkiem mocne. W wypadku wczorajszego koncertu trzeba oddać: tak, ci muzycy idą drogą wyznaczoną przez wspomnianych mistrzów. Idą nią świadomie, co czuć. Słychać, w którym kierunku rozwijają swój warsztat, ale nie oszałamiają nas wyszlifowaną formą, tylko uczuciem, które przynoszą w nutach. Przemawiają emocją, siłą. Praktycznie siedzą na scenie, jak ekstrawertyczni aktorzy, ale ich przekaz jest introwertyczny. Mimo tego nie atakują trzewiami, tylko do trzewi trafiają.
Byli na tej scenie obok widowni, nie dla niej, nie „na próbie“, tylko obok, pokazywali świat obok. Taki dokument. Bezdyskusyjnie: jest. Dobra reżyseria. Tak jak obok nas zawsze jest rzeczywistość, tak jak marzenia zawsze są obok rzeczywistości. Niby daleko, ale jednak tak realnie. Niby nieuchwytnie, ale namacalnie. Sztuka.
Siedzący obok mnie kolega oniemiał, a na koniec z wyszczerzoną od ucha do ucha facjatą powiedział, że przeżył wspaniałą podróż po rejonach Iraku, Iranu. Tak. Była to podróż, zakończoną nie tyle zgrabną, ale opasającą całość klamrą. Tak, tego wieczoru padało, nie było zbyt ciepło, ten dzień był dla mnie zwieńczeniem ciężkiego tygodnia pracy. Nie mogłam lepiej trafić: w przesympatyczne miejsce, przesiąknięte ulubieniem dla muzyki. Na ścianie stanowiącej tło sceny jest zamieszczona typograficzna rejestracja muzycznych gustów właścicieli. Jasny sygnał dla przybyszów: tak lubimy, tak tu będzie, pardon. Tym razem było tak: wymarzony wieczór z muzyką. C'est tout!
- Aby wysyłać odpowiedzi, należy się zalogować.