Nie pcham się na afisz! – z Lorą Szafran rozmawia Maciej Karłowski

Autor: 
Maciej Karłowski

Lora Szafran, znakomita jazzowa śpiewaczka, artystka, której głos się podziwia i chwali, jest jednocześnie osobą, o której wcale nie jest tak głośno, jak powinno być. Dlaczego?

A bo ja się jakoś nie pcham na afisz (śmiech).

Rozumiem, ale żeby tak mało płyt nagrywać?

Jak to mało? A to trzeba co roku nagrywać płytę?

Co roku to może niekoniecznie, ale żeby co cztery? O ile pamiętam, ostatnia Twoja płyta pod własnym nazwiskiem ukazała się w 2007 roku.

Widzisz, ja  należę  do pokolenia, które nagrywało swoją pierwszą płytę w okolicy trzydziestki. Wtedy była jedna firma płytowa, mieściła się na ulicy Długiej i nazywała się Polskie Nagrania. Mało kto już ją pamięta.

No to skoro tak mało tych płyt było, to przypomnij je, proszę, po kolei. Niech czytelnicy Jazzarium.pl sami przekonają się, że nie rozpieszczałaś swoich fanów za bardzo.

Wszystkie? No dobrze. No więc 1988 roku to chyba było.  Już grałam z Walk Away i New Presentation i sobie wtedy wymyśliłam, że dobrze byłoby zrobić program z takim wówczas bardzo młodym i bardzo zdolnym trębaczem. On nazywał się Piotr Wojtasik i był kompletnie nieznanym wtedy muzykiem. Zespół New Presentation w tym składzie okazał się odkryciem. No i tak powstała moja pierwsza jazzowa płyta… Jeszcze winylowa! Tak, tak, to były czasy kiedy w Polsce nie było kompaktów. Zatytułowana była „Lonesome Dancer”.

Dlaczego nie z Walk Away ją nagrałaś? Przecież sporo w tamtym czasie grywaliście.

Owszem, zdarzało się, ale oni nie mieli czasu na granie z ”koleżankami wokalistkami”. Mieli swój zespół, swoją muzykę i swoje plany. A że studiowałam na jednym roku z braćmi Niedzielami, to z New Presentation było nam też po drodze.

No dobrze, i potem zaledwie dwa lata przerwy i ani obejrzeliśmy się, a już była kolejna.

No właśnie. Potem wszystko potoczyło się bardzo szybko. Skończyły się studia, a ja przeprowadziłam się do Warszawy, bo z mojego rodzinnego Krosna bardzo długo jechało się do stolicy. Zresztą dzisiaj też jedzie się długo. Tyle czasu upłynęło, a pociąg wciąż jedzie 10 godzin, a autobus bezpośredni 9. I tam, w Warszawie, poznałam nowych ludzi, głównie przez Mietka Szcześniaka, który wówczas był również wschodzącą gwiazdą. I to właśnie on mnie wciągnął w środowisko popowe. I przez kilka lat śpiewałam na różnych festiwalach muzyki pop, też w Europie, z sukcesami,  a i w Polsce - choćby Bursztynowy Słowik i Grand Prix w Sopocie 1990.

Dobrze wspominasz ten czas?

Miło... Nie żałuję w każdym razie. Festiwale w Sopocie, w Opolu, no i płyta „W górę głowa” (1992). No więc nie żałuję tego w żadnym razie, bo do tej pory Pan gdzieś na bazarku warzywnym albo Pani w bufecie pamiętają mnie (śmiech). Poza tym były tam piosenki Jarosława Dobrzyńskiego, rozchwytywanego wówczas kompozytora, który dużo pisał dla Andrzeja Zauchy. Wszyscy marzyli, żeby Jarek napisał im jakąś piosenkę, a dla mnie napisał całą płytę. I to była druga płyta. Natomiast trzeci album to znowu był powrót do korzeni jazzowych, bo muszę przyznać, że to  jest dokładnie to, w czym się czułam najlepiej. To znaczy, żeby było jasne, niezależnie od tego popowego epizodu cały czas śpiewałam z New Presentation. Nawet woziłam chłopaków swoim samochodem. Miałam takiego małego peugeota juniora.

Byłaś kierowcą New Presentation?

No tak też bywało! Nie zawsze cały zespół, ale jak udawało nam się zmieścić, bo kontrabas i perkusja nie są łatwe do upakowania w samochodzie osobowym, to jeździłam w trasę jako kierowca grupy. W każdym razie, to było w 1993 roku. Nagrałam drugą jazzową płytę „You’ve Changed”. Wydał ją Krzysztof Popek w swojej firmie Power Bross.  Album się podobał i zdobył nawet nagrody! O ile pamiętam, była płytą jazzową roku 1993 w rankingu "Jazz Forum".

Słyszałem również, że podobno też nienajgorzej sprzedała się w Japonii.

To dotyczy innego albumu „Tylko Chopin”  Płyta ukazała się pod auspicjami firmy Polskie Nagrania Edition (nie mylić z firmą Polskie Nagrania).

Dobrze!  Epizod chopinowski, choć znowu po dwóch latach przerwy?

Tak, porwaliśmy się  na Chopina. To była  jedna z pierwszych płyt tego typu na rynku (1994). Teksty napisała Justyna Holm, a całość zaaranżował Bernard Maseli. Dzisiaj ona brzmi może trochę „archaicznie”. Smyczki brzmią jakby plastikowo, ale tak się wówczas nagrywało. Ten program jednak  od wielu lat, trochę przearanżowany grywamy nie tylko w Polsce… nawet na tzw. końcu świata, choćby w Irkucku, z miejscową, świetną zresztą, orkiestrą filharmonii.

O to ciekawe, a jak się odwiedza twoją stronę internetową, to o tych koncertach jakoś niewiele można przeczytać.

Oj, bo tego jakoś nie ma komu wbić na stronę (śmiech). Ale jest już lepiej, jest plan, że teraz strona będzie aktualizowana regularnie (jest już osoba która się tym zajmie)! O czym to mówiliśmy?

Od jakiegoś czasu próbujesz udowodnić, że często nagrywasz płyty.

No bo tak było. „You’ve Changed” w 1993, rok później płyta z Chopinem. Wychodzi, że co roku, tak jak według ciebie „powinno być”.

Ale im dalej, tym rzadziej. Na album z Włodzimierzem Nahornym trzeba było czekać trzy lata.

Kiedyś byłam młoda, pełna wiary i siły, a im dalej, tym trudniej. Z Włodzimierzem Nahornym natomiast zdecydowanie przypadliśmy sobie do gustu. Powstała płyta przekrojowa, z różnymi tekstami m.in. Jonasza Kofty, Bogdana Loebla, Andrzeja Poniedzielskiego, Wojciecha Młynarskiego, Agnieszki Osieckiej... Nazwałam ją „Śpiewnik Nahornego”.

To album, który bardzo dobrze funkcjonuje w świadomości słuchaczy.

Tak mówią, ale zdumiewające jest, że kiedy go próbowaliśmy wydać, to sprawy nie przybierały wcale dobrego obrotu. Chodziliśmy z tym materiałem od firmy do firmy, bez powodzenia. W jednej nawet powiedziano nam, że… zresztą, nie powiem, co powiedziano. Poprzestańmy na tym, że jakoś nikt nie wierzył, że takie granie ma sens. W końcu jednak, potem, jak już pograliśmy ten materiał na koncertach, to  zdecydowaliśmy się wydać ją w firmie Mariusza Bogdanowicza Confiteor. No i tak oto możemy przejść do kolejnej płyty, tym razem powstałej z inicjatywy Józefa Eliasza nagrana z jego big-bandem. Były z tym pewne komplikacje, ale w końcu weszłam do studia w Bydgoszczy, aby materiał zarejestrować. Tam były głównie polskie evergreeny Warsa czy Petersburskiego, które zresztą bardzo lubię. „Ada to nie wypada”, „Jesienny pan”, „Kasztany”, „Ach jak przyjemnie”, Już nie zapomnisz mnie”. Aranżacje napisał m.in. Andrzej Jagodziński, Krzysztof Herdzin, Jan „Ptaszyn” Wróblewski…. Kolejny album natomiast powstawał w bólach.

Masz na myśli „Piosenki Wasowskiego i Przybory”?

Tak, z Bogdanem Hołownią. Ale zanim doszło do nagrania, wiele lat graliśmy te piosenki na koncertach. Bogdan chciał, aby na płycie te piosenki miały oprawę kwartetu smyczkowego. Pisał więc ten kwartet smyczkowy dość długo, w końcu go nie napisał. Różne firmy miały ją wydawać. W końcu znalazły się pieniądze na jej nagranie, które odbyło się w studiu Radia Kraków ze względu na udział Janusza Muniaka, którego zaprosiliśmy, co uważam do tej pory za fantastyczny pomysł. Janusz, mistrz saksofonu, wspaniale czuje klimat tych piosenek. W sekcji zagrali na basie Adam Kowalewski i na perkusji Sebastian Frankiewicz. Lubię tę płytę...

Żeby było jasne, album wydany został w odstępie czerech lat.

Ale nagrany był niedługo po płycie z big-bandem Józefa Eliasza. Tylko trochę komplikacji wydawniczych się pojawiło.

Jakich?

To lepiej zostawmy. Dość, że album ukazał się w firmie 4ever Music. Reasumując więc, różne perypetie losu sprawiały, że płyty ukazywały się w takim odstępie, w jakim się ukazywały.

I tak oto, w niecałe trzy strony maszynopisu przeszliśmy przez prawie trzydzieści lat Twojego działania na muzycznej scenie do dziś i do płyty najnowszej z piosenkami Leonarda Cohena. Mam rację, czy pominęliśmy jeszcze jakąś pozycję?

Właściwie tak, choć sądzę, że warto wspomnieć również o albumie, który co prawda nie jest sygnowany moim nazwiskiem, ale w którego nagraniach brałam udział. Mam tu na myśli płytę Włodka Pawlika „Struny na ziemi”. Muzykę napisał oczywiście Włodek Pawlik, do poezji Jarosława Iwaszkiewicza. Śpiewam głównie w duetach z Markiem Bałatą. To bardzo interesująca płyta.

Co masz na myśli?

Włodek Pawlik jest wspaniałym kompozytorem i pianistą… partie, które napisał, są dla wokalistów bardzo wymagające i o tyle też trudne, że śpiewane generalnie unisono. Ale proszę nie traktować tego jako zarzut, w żadnym wypadku. Ja takie przedsięwzięcia lubię, traktuję je jako wyzwanie i, co tu kryć, są bardzo inspirujące. Tym razem też nie da się już powiedzieć, że płyta powstawała w bólach. Od pierwszego koncertu w Podkowie Leśnej przez pomysł na nagranie płyty, wydanie jej aż po koncert promocyjny upłynęło zaledwie kilka miesięcy.

Wróćmy do płyty cohenowskiej. Czyj to pomysł?

Właściwie Tomka Koperwasa, mojego kolegi i menedżera. Przyznam szczerze, na początku nie byłam do tego pomysłu do końca przekonana. Postanowiłam, zanim podejmę decyzję, przyjrzeć się temu pomysłowi uważnie. Oczywiście nazwisko i muzyka Cohena nie są mi obce. Należę do pokolenia, które chodziło do liceum w połowie lat 70., a to był przecież czas, kiedy słuchało się takich właśnie wykonawców jak Bob Dylan, właśnie Cohen, ale także Marek Grechuta. U mnie te zainteresowania poszerzone były także o jazz. Pamiętam płytę Elli Fitzgerald, zresztą wydaną w ówczesnym ZSRR „Znamienityje wokalisty dżaza”. Nagranie i ona tak bardzo mi się spodobało, że nauczyłam się całej płyty na pamięć. Były też inne jazzowe nagrania: Flory Purim, Sary Vaughan… Z czasem pojawiali się inni wykonawcy, a ja coraz bardziej w ten jazz wchodziłam, choć przyznam, że jak pierwszy raz usłyszałam Charliego Parkera, to jego muzyka wydawała mi się strasznie brzydka! (śmiech).

Tak więc kiedy Tomek zasugerował nagranie płyty cohenowskiej, to okazało się, że bardzo pamiętam kilka piosenek. Jak zresztą nie pamiętać „Suzanne”, „Famous Blue Raincoat” czy „Halleluyah!”. Powstał jednak problem z tekstami. Rzecz w tym, że myśli wyrażane są przez mężczyznę. Trzeba było zatem poszukać takich piosenek, które dawałby się bez uszczerbku na znaczeniu przełożyć tak, by mogła śpiewać je kobieta. Drugim problemem była forma tych piosenek. One najczęściej mają dość prostą budowę typu zwrotka - refren, ale mają bardzo dużo tekstu. Trzeba było więc znaleźć klucz do tych kawałków tak, żeby po pierwsze, tę formę skondensować, po drugie, żeby wykorzystać cały tekst, a po trzecie, żeby w finale nie było to zaśpiewanie piosenki, że się tak wyrażę, jeden do jednego, ale by było to w jakiś sposób również moje własne.

Nie przypuszczałaś, że nastręczy to tylu problemów? Dlaczego nie mogłaś wykorzystać z tekstu tyle, ile było ci na rękę?

To może niekoniecznie były problemy, tylko raczej kwestie, z którymi trzeba było się uporać. Natomiast z tekstami sprawa była od początku prosta. Dostaliśmy zgodę na całość bez możliwości manipulowania tekstem. I w tym miejscu należą się wielkie podziękowania firmie Sony, która całą tę prawną stronę przedsięwzięcia bardzo nam ułatwiła. A to nie jest prosta sprawa. W przypadku piosenek Cohena potrzebna jest naprawdę ogromna ilość najróżniejszych zgód na nagranie, śpiewanie, wykonywanie na koncertach, na użycie tekstów w tłumaczeniach.

Kto podjął się całej tej aranżerskiej szarady?

Miłosz Wośko się podjął. I te prace początkowe związane właśnie z aranżacją i szukaniem formalnych ram trwały najdłużej. Było nawet tak, że nawet kiedy już wszystko było napisane i zaplanowane, to po dwóch miesiącach jeszcze nanosiliśmy poprawki.

Wykorzystałaś, o ile się nie mylę, w głównej mierze teksty w tłumaczeniu Macieja Zembatego.

Tak. Z kilku powodów. Najważniejszy był jednak ten, że Maciej Zembaty swoje tłumaczenia śpiewał, a co za tym idzie, rytmika ich była, ujmę to w ten sposób, już przystosowana do wykonań wokalnych. To jest szalenie ważna rzecz, nawet pomimo że nasze aranżacje są bardzo dalekie od estetyki Macieja Zembatego.

To prawda! Pozwoliliście sobie niekiedy na bardzo duże odstępstwa, nie tylko od wykonań pana Zembatego, ale też od oryginalnej idei piosenek. W „Dance Me To The End Of Love” nie ma walca, a za to pojawiają się rytmy latynoamerykańskie.

To prawda. To pomysł Miłosza… Nie byłam do tego przekonana, a teraz słuchając, myślę sobie: dlaczego nie? Ale np. w „Smoky Life” czy może „Zamglone życie” to pomysł na brzmienie w stylu takiego starego jazzu. Wyobrażałam sobie, że mogłoby to brzmieć tak, jakby na gitarze grał Freddie Green, żeby gdzieś pobrzmiewał kornet i Miłosz w bardzo inteligentny sposób zrealizował moją ”prośbę”…

Acha, czyli wtrącałaś się w aranżerską robotę?

No, czasem tak się zdarzało, zwłaszcza w „Famous Blue Raincoat”. Miłosz zaproponował zbyt motoryczny według mnie aranż. W tekście to list, który musi mieć swój czas na zrozumienie i refleksję… wiec poprosiłam o coś w klimacie ballady „jazzowej”… Miłosz to świetnie zrobił.

Czyli reasumując, Ty firmujesz całość, śpiewasz, wtrącasz się w aranżację, nad którą pieczę ma Miłosz Wośko. A pozostali muzycy?

Muzyków wybierał już Miłosz i zupełnie się mu nie wtrącałam (śmiech). Sam wybrał muzyków. Był także producentem płyty. Na całej płycie gra na fortepianie i nie tylko. Byli natomiast goście specjalnie zaproszeni do sesji. Anna Gadt w dwóch utworach w „chórkach” (wolałabym to nazwać „voices”), mój bardzo dobry kolega Jarek Zawadzki na klarnecie basowym i jeszcze jedna osoba, na którą szczególnie chciałam zwrócić uwagę: na saksofonie sopranowym Sebastian Stanny, bardzo zdolny młody muzyk. Na perkusji mój ulubiony Sebastian Frankiewicz.

No dobrze, zostałaś najpierw namówiona, a potem też sama wciągnęłaś się w tę płytę. Nie obawiałaś się, że sięgając po repertuar cohenowski, mierzysz się z bardzo charakterystyczną muzyką, z bardzo jasno określoną estetyką, i w końcu z tym, że Twoja płyta trafi do ludzi, którzy muzykę Cohena traktować mogą jak świętość, której nie można ot tak sobie naruszać?

Nie wiem czy słowo "obawiałam się’ jest tu najlepsze. Z pewnością zastanawiałam się nad tym trochę. I rzecz nie w tym, czy będę za to zlinczowana, czy nie. Zastanawiało mnie raczej, jak do tego materiału podejść, jak znaleźć własny na niego sposób. Od samego początku skłaniałam się, aby potraktować go jako standardy. Zaśpiewać, a wcześniej zaplanować całość zupełnie po swojemu. Bo ostatecznie czym są piosenki Leonarda Cohena, jak nie takimi właśnie wielkimi evergreenami. Znają je wszyscy i nie ma wielkiego sensu, aby po tym, jak stały się częścią świata muzyki rozrywkowej, replikować oryginalny pomysł czy ich pierwotne brzmienie. Pewnym ośmieleniem była dla mnie, muszę przyznać, również płyta, którą pokazał mi mój mąż Darek Szymańczak. Album „Tower of Song”. Tam piosenki Cohena śpiewają najróżniejsi artyści: Peter Gabriel, Tori Amos, Sting, Bono. I śpiewają swoje wersje bez zastanawiania się, czy burzą jakiś pomnik, czy nie. Śpiewają swoje wersje we własnych instrumentacjach, nie oglądając się, jak było w oryginale. Z Cohenem jestem już zdecydowanie na czas i chyba jedyną od czasu Macieja Zembatego, która zaproponowała w całości płytę z jego piosenkami.

Płytę wydało Sony, trafiła więc ona na sklepowe półki. Czy w ślad na nią pójdzie trasa koncertowa promująca album?

Pójdzie trasa, oczywiście. Tomasz Koperwas tymi wszystkimi datami się zajmuje, ale z tego co pamiętam to np. 12 lutego w Filharmonii Podlaskiej. W marcu natomiast, 22 będzie koncert w Bielskim Centrum Kultury, 23 w Rialto w Katowicach, 24 w Tychach w Centrum Kultury i 25 - Imielin, Centrum Kultury. Ta lista zresztą będzie się zmieniała i będzie ją można na bieżąco podglądać na mojej stronie internetowej.

Zatem i ja, i czytelnicy Jazzarium.pl trzymamy Cię za słowo!  Bardzo dziękuję za rozmowę!

Ja również dziękuję.