Mazzoll / Janicki / Rauschenberg w Galerii Czarna

Autor: 
Krzysztof Wójcik

Wtorkowy wieczór w Galerii Czarna był drugim z czterech zaplanowanych koncertów Jerzego Mazzolla i zaproszonych przez niego gości. Dwa tygodnie temu spotkał się na scenie przy Sienkiewicza z niebywałą wokalistką - Olgą Szwajgier. Tym razem w roli gościa pojawił się kontrabasista Sławek Janicki, z którym Mazzoll współpracuje od przeszło dwóch dekad. Gdy nie gra jest animatorem muzycznyej sceny - m.in. jako współzałożyciel bydgoskiego Mózgu. Wspólne przedsięwzięcie Mazzolla i Galerii Czarna stanowić ma próbę konfrontacji materii dźwięku ze sztuką wizualną. W tym konkretnym wypadku – dziełem Roberta Rauschenberga "Erased de Kooning". Płótno, a właściwie arkusz papieru, należy do jednych z bardziej ascetycznych dzieł w dorobku amerykańskiego artysty. Siła tej pracy nie tkwi w formie, a w koncepcie – destrukcji: Rauschenberg wytarł gumką rysunek de Kooninga. Dość przewrotny wybór pracy jak na temat do zilustrowania dźwiękiem.

Osobiście jako plastyczny ekwiwalent muzyki improwizowanej zawsze postrzegałem amerykański ekspresjonizm abstrakcyjny, a w szczególności odłam action painting. Nurt niezwykle duży nacisk kładący na proces powstawania dzieła sztuki, które jako abstrakcyjny produkt finalny, stawało się zapisem nieskrępowanej ekspresji, energii twórczej artysty. Najlepszym przykładem na korelację amerykańskiego free z ekspresjonistami szkoły nowojorskiej jest chyba okładka płyty "Free Jazz" Ornette’a Coleman - miniatura późnego płótna Jacksona Pollocka "The White Light" z 1954 roku. Paradoksalna harmonia chaotycznych i przypadkowych prac Pollocka, w sposób niezwykle sugestywny przywołuje na myśl poplątane, intuicyjne drogi muzycznej improwizacji. Raushenberg natomiast dokonał gestu, jeśli trzymać się muzycznych odwołań, dość punkowego – wytarł abstrakcyjny szkic de Kooninga, zamieniając proces destrukcji na akt twórczy.

Duetowe koncerty Mazzolla o nazwie Art Rhytmic Dialogues, nawiązującej do koncepcji arytmicznej perfekcji, z racji swych plastycznych konotacji, stają się nie tyle przeżyciem czysto emocjonalnym, ale też intelektualno-erudycyjnym. Co istotne – ta pogłębiona perspektywa nie jest obligatoryjna, stanowi jedynie (i aż!) wartość dodaną, która pozwala na pogłębienie interpretacyjne i tak znakomitej muzyki, o wartości absolutnie immanentnej.

Koncert podzielony na dwa około półgodzinne sety przyniósł muzykę przede wszystkim szalenie spójną i konsekwentną. Od samego początku słychać było, że panowie Mazzoll i Janicki dysponują szczególnym artystycznym porozumieniem, wynikającym z wielu lat wspólnej pracy. To rzeczywiście był tytułowy dialog, w moim odczuci, pasjonujący. Intensywnością muzyka wykreowana przez duet momentami przewyższała dużo większe składy. Zarówno w grze Mazzolla, jak i Janickiego nie było przegadania – prawdopodobnie największego grzechu muzyki improwizowanej. Niezwykła intuicja i wyczucie z jakim artyści podeszli do muzycznej materii była naprawdę imponująca. Szczególną przyjemność sprawiło mi tego wieczoru słuchanie Sławka Janickiego, z którym na żywo miałem zetknąć się po raz pierwszy. Jego gra pozbawiona była taniego efekciarstwa. Ascetyczność, a zarazem brutalizm w podejściu muzyka do kontrabasu, czyniły z instrumentu absolutnie podległy artyście środek ekspresji. Janicki panował niepodzielnie nad każdym, z nawet najmniej oczywistych dźwięków. Bardzo przypadło mi do gustu szalenie głębokie brzmienie wydobywane przez kontrabas za pomocą smyczka, którego ku mojej uciesze Janicki nie szczędził słuchaczom, a solowy popis (podczas którego Mazzoll opuścił na moment scenę) był zdecydowanie jednym z ciekawszych momentów wieczoru.

Jerzy Mazzoll przez cały występ traktował Janickiego po partnersku, nie pozwalając sobie na przekrzykiwanie, bądź tłumienie kreatywności kolegi. Dźwięki wydobywane przez gdańskiego muzyka metodą circular breathing - nomen omen - zapierały dech w piersiach. Jednostajna transowość improwizacji budowanej przy pomocy klarnetu basowego, dopuszczająca często do melodycznych przesileń, w wykonaniu Mazzolla brzmiała oryginalnie i nieprzerwanie (!) intrygująco. Być może w ten sposób muzyk chciał zilustrować proces zacierania materii pojedynczych dźwięków i nadać muzyce organiczną, wręcz materialną, ciągłą i otaczającą słuchaczy postać? Zamazać chaos niczym Rauschenberg de Kooninga? To chyba zbyt daleko idąca interpretacja, ale kto wie... Popisy Mazzolla na innych klarnetach, w odróżnieniu do basowych mantr, miały już charakter odrobinę bardziej konwencjonalny, lecz równie konsekwentny i nieuciekający od świadomych eksperymentów. Cały koncert był niczym bardzo skupiona muzyczna ekspresja abstrakcyjna, w której artyści poruszali się z imponującą swobodą i gracją.

Skromna pod względem liczebnym publiczność zgromadzona w kameralnej piwnicy Galerii Czarnej nie pozwoliła artystom na zwykłe zejście ze sceny. Bis, który okazał się jedną ze standardowych kompozycji Mazzolla z czasów Arhythmic Perfection, zagrany został z podobnym zaangażowaniem i polotem co dwa główne sety, dzięki czemu utwór zyskał drugą młodość i blask.

Choć mógłbym słuchać muzyki Mazzolla i Janickiego jeszcze długo, koncert nie pozostawił we mnie wrażenia niedosytu, był  kompletny - a kontekst sztuki malarskiej uczynił zeń wydarzenie prawdziwie oryginalne na tle podobnych występów. Kolejne odsłony Art Rhytmic Dialogues, po wtorkowym koncercie są dla mnie pozycją absolutnie obowiązkową. Kto przyjdzie, ten sam usłyszy dlaczego.