Forum Mistrzów Improwizacji Solowej SuperSam dzień drugi

Autor: 
Piotr Rudnicki
Autor zdjęcia: 
Łukasz Rusajczyk www.rusajczyk.com

Aby dotrzeć do rzeczy ważnych, zazwyczaj trzeba przedrzeć się przez mur tych mało istotnych i pokonać niejedną trudność – tak samo w rozumieniu trudności intelektualnej, jak i czysto fizycznej. Jeśli mowa o odbywającym się od czwartku Forum Mistrzów Improwizacji Solowej SuperSam, w dniu wczorajszym obydwie te trudności się nałożyły, ponieważ rzęsisty deszcz i huraganowy chwilami wiatr nie ułatwiły dojazdu do klubu Plama tym, którzy pragnęli wziąć udział w samym w sobie – intelektualnie właśnie -  wymagającym wydarzeniu. Wysiłek dotarcia na blokowisko Zaspy opłacił się jednak każdemu, który niepomny przeciwności pojawił się w sali teatralnej tego gdańskiego klubu.

Tym razem gościem otwierającej wieczór rozmowy był perkusista Oleg Dziewanowski, który mimo iż rozpoczął karierę mniej więcej u początku trwania rewolucji yassowej, zamiast jak duża część muzyków skupić się na graniu awangardy w undergroundowych klubach wybrał akademicką ścieżkę rozwoju. Krok ten co prawda spowodował, że jego nazwiska próżno dziś szukać w szeregu luminarzy yassowego buntu, ale sprawił, że jego udziałem stały się inne, co najmniej tak samo  doniosłe i interesujące wydarzenia. Jednym z nich było osobiste spotkanie z Karlheinz’em Stockhausen’em, które stało się podstawą dialogu perkusisty z dyrektorem artystycznym Forum, Jerzym Mazzollem. Poprzez opowiadanie o zetknięciu z kompozycjami niemieckiego ekscentryka, ciężkiej pracy nad ich poprawnym wykonaniem i w końcu o zwycięstwie w konkusie na festiwalu Stockhausen'owskim w Kolonii przewijał się główny temat tej zajmującej rozmowy: relacja między kontrolą wykonawcy a improwizacją w zapisanym dziele.

Jak wiele poczucia muzycznej wolności dało Dziewanowskiemu długie ćwiczenie i sprostanie wymogom stockhausenowskiej totalnej precyzji usłyszeliśmy, gdy dał popis gry na perkusji. Do swego występu podszedł bardzo spokojnie i z głębokim szacunkiem dla materii dźwięku. Wrażenie całkowitego skoncentrowania muzyka na wykonywanym utworze potęgowało skromne, minimalistyczne oświetlenie – pierwsze uderzenia Oleg wykonał niemalże w ciemności, a jedynym jasnym punktem na scenie była podświetlona centralka perkusji. Zabieg ten stworzył na sali niezwykłą atmosferę skupienia, tak potrzebnego do właściwego odbioru występu Dziewanowskiego. Perkusista gospodarował dźwiękami oszczędnie, ale czuć było, że każdy kolejny ton wydobywa celowo, i jest w pełni świadomy delikatności budowanej na żywo całości. Na potrzeby tej konstrukcji nie tylko użył szerokiego wachlarza perkusyjnych technik – grając między innymi różnego typu pałeczkami lub smyczkiem - ale także zaangażował samą przestrzeń sali teatralnej: w finale zszedł z bongosem między rzędy słuchaczy, by z wolna ruszając na jej tył zakończyć koncert zamykając drzwi. Ów magiczny moment z pewnością zostanie w pamięci wszystkich uczestników wydarzenia. 

To, co nastąpiło po regulaminowej przerwie miało już nieco inny wymiar. Perkusja została odsunięta wgłąb sceny, by ustąpić miejsca instrumentarium o wiele mniej konwencjonalnemu. Lubiący dać się zaskoczyć mieli szczęście, jeśli nie usiedli na tyle blisko, aby móc podczas trwania  koncertu Zdzisława Piernika całe to instrumentarium podziwiać, gdyż najbardziej ekscytującym sposobem odbioru jego występu było wystawienie się na rozliczne zdumienia. Tych eksponując swój świat dźwięków najważniejszy gość piątkowego spotkania zaserwował niemało. Koncert  rozpoczął od gry na swoim głównym instrumencie, to jest na tubie. Przeciętnego widza już sam rozmiar podobnego mechanizmu poraża, nie wspominając już o jego głęboko basowym tonie ale – SuperSam jest wydarzeniem szczególnym, na którym nikogo takie rzeczy nie szokują.

Ponieważ Zdzisław Piernik jest wirtuozem tuby, klasyczna na niej gra nie raczej stanowi dla niego specjalnego wyzwania, ani też zapewne nie jest wybitnie inspirująca, gdyż po krótkiej prezentacji jej standardowych możliwości wdał się niezwykłą zabawę. Rozpoczął swoje słynne preparacje dostojnego instrumentu, stopniowo w miejsce krąglików dokręcając dźwięczniki rozmaitych instrumentów dętych oraz co rusz zmieniał ustniki (blaszane oraz stroikowe) uzyskując w ten sposób szeroką gamę dźwięków niedostępnych żadnej innej tubie. Skrzypiała więc i furkotała, raz tonem przypominając saksofon, innym razem – puzon. Raz po raz mistrz ceremonii podnosił się z krzesła, przechylając wielką czarę instrumentu ku widzom i rozlegało się grzmienie rodem z antycznej opowieści. Kiedy dumny wirtuoz odłożył swój główny atrybut, rozpoczęły się dalsze eksperymenty: podwodny koncert (tu przydały się leżące na scenie miski z wodą) na jedną, potem dwie (jednocześnie!) trąby, ukryty w stojaku na tubę łańcuch, a w końcu do głosu doszły nawet orzechy laskowe i sporej wielkości kamienie, które pod koniec występu przetoczyły się po scenie spadając za kulisy. Wrażenie – co tu dużo mówić – ogromne, zwłaszcza że całość - mimo ekwilibrystyki wykonawczej – muzycznie dobrze się kleiła. Słyszeliśmy to my, a doskonale wiedział o tym także Zdzisław Piernik, który aż do dnia następnego nie potrafił (i nie chciał) ukryć zadowolenia z koncertu. I słusznie, bo należą mu się wielkie brawa!