Gania/Szpura/Zimpel – marokański jam w Pardon To Tu

Autor: 
Krzysztof Wójcik
Autor zdjęcia: 
Krzysztof Machowina

Wchodząc niedzielnego wieczoru do Pardon To Tu przyszły mi na myśl pierwsze wersy klasycznej piosenki Kur pt. „Mój Dżez”. Kilkanaście osób ucztujących przy stołach bogatych w śledzika, deski serów, wino itp., sprawiało dość surrealistyczne wrażenie. Kwestię zajmowania cennej przestrzeni osobom, które przyszły posłuchać muzyki pominę, pomyśl drogi czytelniku, że tego zdania po prostu nie ma ;)

Muzyka, która zabrzmiała w stołecznym „zdroju jazzowym”, z racji sprowadzonego do Polski gościa nosiła znamiona afrykańskie, a konkretnie – marokańskie. Będąc kilka miesięcy temu na występie Josha Abramsa, nie podejrzewałem, że tak często będę miał w tym roku możliwość posłuchania gimbri na żywo. Maallem Mokhtar Gania – marokański mistrz tego instrumentu zaskoczył mnie wczoraj jednak przede wszystkim swym strojem. Dlaczego? Już za chwilę.

Wacław Zimpel słynie już ze swej pasji do wybierania się w poszukiwaniu inspiracji w odległe geograficzne rejony, czego najlepszym przykładem jest chociażby zespół Hera. Tym razem publiczność miała do czynienia nie z Zimplem azjatyckim, a z Zimplem afrykańskim. Nie da się ukryć, że ton całości koncertu nadawał zagraniczny gość. To od niego wychodziły pierwsze tematy niezwykle radosne i ciepłe, do których po chwili, bardzo czujnie dołączał Paweł Szpura. W grze perkusisty, choć także i całego tria, było mnóstwo powietrza, przestrzeni i swego rodzaju luzu, który nadawał występowi znamiona spontanicznego jam session. Melodie Gani miały konstrukcje swoistych muzycznych perpetuum mobile, mogłyby trwać w nieskończoność. Jednocześnie uderzające było ich podobieństwo, częstokroć miałem wrażenie, że temat był już grany na przykład dwa numery wcześniej. Owszem klimat stawał się bardzo afrykański (śpiew Gani tylko go potęgował), a Pardon To Tu zaczynało przypominać marokańską knajpę, gdzie trójka muzyków-kumpli przyszła sobie pograć dla czystej zabawy. Oczywiście nie zapominajmy o polskiej familiarności – śledzik na stole…

Zdecydowanie jednak z gry tria muszę pochwalić artystów polskich. Paweł Szpura stanowił dla dwójki kolegów wprost doskonały silnik rytmiczny. Jego perkusja była gęsta, a jednocześnie bardzo otwarta na zmiany, często samodzielnie kreowane. Bardzo ładnie wypadały fragmenty grane na hi-hacie. Jednym słowem Gani i Szpura tworzyli ciepłe, pulsujące tło dla Wacława Zimpla, którego klarnet okazał się zdecydowanie najciekawszym elementem muzyki tria. Zimpel dołączając się do grania zwykle na końcu, potrafił często nadać muzyce pierwiastek niespodzianki i nieprzewidywalności bez których utwory zatracałyby się w monotonii, lub jak kto woli transowości granych motywów. Klarnetowe odloty Zimpla były zatem dla niżej podpisanego niepodważalnymi highlightami wieczoru – jakkolwiek preferuję bardziej wschodnie echa w twórczości poznańskiego artysty. Ewidentnym plusem koncertu był angażujący publiczność potencjał afrykańskich melodii. Z każdą kolejną kompozycją słuchacze przeistaczali się w tancerzy, bądź siedzących podrygiwaczy, a pod koniec nawet dało się zauważyć interakcje pomiędzy krzykami publiczności, a tym co działo się na scenie.

Szalenie optymistyczna i wiosenna muzyka. Czegoś mi jednak zabrakło, a moje dość duże oczekiwania wobec koncertu zostały tylko częściowo zaspokojone. Być może była to kwestia monotonii i małej różnorodności granych tematów? Być może liczyłem na większą dozę eteryczności i oniryzmu jaki proponował swym gimbri Joshua Abrams… Możliwa jest też opcja trzecia: koncert właśnie tak miał wyglądać, a tylko ja kręcę nosem i mam problem. Właściwie widok rozentuzjazmowanych słuchaczy powinien przekonać mnie do tej alternatywy. W końcu nie zawsze muzyka około jazzowa musi nieść ze sobą emocjonalną bombę i prowokować rodzaj katharsis… Czasami może po prostu służyć dobrej, niezobowiązującej zabawie. Wczoraj służyła jej na pewno.