Jazzfestival Saalfelden 2012: Dzień czwarty

Autor: 
Kajetan Prochyra, Maciej Karłowski
Autor zdjęcia: 
Krzysztof Machowina

W sobotę w Saalfelden zatrząsła się jazzowa ziemia. Koncert Experimental Band Muhala Richarda Abramsa nikogo nie pozostawił obojętnym. Gdyby tak wyglądał finał festiwalu, byćmoże część fanów muzyki improwizowanej do dziś błądziłaby wśród alpejskich szczytów, próbując dojść do siebie po tym niesamowitym przekazie w wykonaniu 9 starszych osób z Chcicago. Festiwal jednak się nie skończył. W późnych godzinach nocnych z soboty na niedzielę jego goście rozeszli się do swych kwater by następnego ranka zasiąść po raz ostatni do tej muzycznej uczty.

Tożsamość Berne’a - część II
Tim Berne gościł w Saalfelden już wiele razy. Mimo wielkiego uznania z jakim spotkał się jego ostatni album, alcista nie przywiózł ze sobą projektu Snakeoil. W Austrii zaprezentował się za to w trzech innych konstelacjach. O pierwszej - duecie z Bruno Chevillonem - pisał już Maciej Karłowski. W niedzielę posłuchać mogliśmy nowojorczyka w składzie Chesa Smitha i jego These Arches oraz w trio z Nelsem Clinem i Jimem Blackiem - BB&C.

Ten pierwszy skład mogliśmy usłyszeć niedawno w Polsce, podczas ostatniego Warsaw Summer Jazz Days. Wtedy koncert ten wzbudził wśród zgromadzonych mieszane uczucia. Z jednej strony chyba nikt nie oparł się urokowi otwierającej go kompozycji “Anxiety Disorder” - który rozpoczyna także jedyną dotąd płytę tej formacji “Finally Out of My Hands”. Kiedy jednak wybrzmiał jego groove, wszystko jakby zaczęło się sypać. Choć dekonstrukcja jest bez wątpienia lubianym środkiem wyrazu przez każdego członka zespołu, trudno było w Warszawie znaleźć w tej muzyce coś więcej.

Na początku tego roku miałem okazję zapytać Berne’a o ten projekt. Cieszył się bardzo na koncerty z These Arches. Ten zespół jest jak cyrk - mówił - Gramy kompozycje Chesa, ale właściwie sam nie wiem co się wydarzy. Przyznać należy, że cyrk dojechał do Saalfelden w zupełnie innych nastrojach niż do Warszawy. Może to kwestia zgrania się zespołu, lepszego przyswojenia materiału a może nowych kompozycji. Podczas niedzielnego koncertu nie brakło ani hałasu, ani rozbierania muzyki na najbardziej podstawowe elementy ekspresji. Czuć jednak było, że jest to zabieg, spektakl, który dokądś prowadzi - co więcej, który prowadzi Ches Smith we własnej osobie. Była w tej muzyce niezależność, polot, swoboda improwizacji. Swoistą punkowość muzyki These Arches oddawały też tytuły kolejnych utworów:  - Ten kawałek jest otwarty na krytykę - anonsował Smith - nazywa się: “Jeśli tego niecierpisz, krzycz!”. Na bis wykonana została kompozycja “Hummered” - czyli “Skuty”. Muzycznie nie była to jednak dziecinna igraszka. W jednej z pierwszych solówek Tony Malaby grał tak intensywnie, że niemal całe swoje ciało wprowadził w drganie, zaraz potem tworząc mistrzowski duet z Timem Bernem. Na bieżąco powstawały kolejne konstelacje między Mary Halvorson, Andreą Parkins a Chesem Smithem lub którymś z saksofonistów. Była w muzyce These Arches cała masa wariactwa, energii i siły, jednocześnie udało się ominąć mielizny chaosu.


Gerry Hemingway Quintet
Gerry Hemingway – perkusista legendarny. Dla mnie tym bardziej, że przez lata razem z Marylin Crispell - fortepian - i Markiem Dresserem - kontrabas - tworzył drugi wielki kwartet Anthone’ego Braxtona. Lubię, cenię i podziwiam tamten band nieustannie i każda okazja aby posłuchać któregokolwiek z muzyków go tworzących jest dla mnie wydarzeniem.

Do Saalfelden Gerry Hemingway przywiózł kwintet, co więcej kwintet, który został zarejestrowany na płycie w Clean Feed Records. W zespole kolejni muzycy, których lubię, cenię i był czas kiedy bardzo się nimi fascynowałem. Kermit Driscoll – kontrabas i gitara basowa  to ten dżentelmen, któremu dane było tworzyć trio z Billem Frisellem. Przepyszny to był zespół! Terence McManus – gitarzysta, o którym dopiero będzie głośno. Na saksofonach i klarnecie Oscar Noriega oraz na tenorze Ellery Eskelin – twórca kolejnego cudownego bandu, współtworzonego z Andreą Parkins i Jimem Blackiem.

Tak więc sami dobrzy znajomi i muzycy jak się patrzy. Jeśli ktoś oczekiwał, że wraz ich wejściem na scenę nastąpi trzęsienie ziemi, ten się pewnie mógł odrobinę zawieść. Dzisiaj z kwintetem Gerry Hemingway jawi się niekoniecznie tyko jako wirtuoz jazzowej perkusji, ale także jako kompozytor. O tym wszak wiadomo każdemu, kto śledzi rozwój jego muzycznej kariery. Od lat jest wykładowcą w Akademii Muzycznej w Lucernie. Co jednak szczególnie interesujące, zaplanowane dla tego bandu utwory to muzyka o bardzo czytelnej i wyrazistej formie, zbudowana wokół tematu, mająca z perspektywy jego braxtonowskiej przeszłości niemal zachowawczy charakter.
Ale z drugiej strony, w jej obrębie dzieją się rzeczy fascynujące, bo i tak niezależnie od zastosowanych formuł kompozytorskich i przewodniej roli tematu, wewnątrz utworów, w częściach przeznaczonych dla solistów dzieją się rzeczy już o wiele mnie konwencjonalne. Nie dziwne zresztą w ogóle, bo każdy z muzyków jest znakomitym improwizatorem potrafiącym w nawet mocno zarysowanych granicach opowiedzieć swoją muzyczną historię. Nie sposób się w ich improwizacjach nie rozsmakować, trudno też nie dostrzec jak każdy z nich, na własną rękę działając także jako kompozytor, ze świadomości natury kompozycji potrafi uczynić wielki atut w swojej grze.
Koncert zespołu Hemingwaya, dla mnie znakomity, był też jak sądzę ważnym głosem w kwestii jak wygląda ten, być może najbardziej dojrzały, mądry sposób realizowania wolności. Wolności, która nie domaga się dla siebie absolutnej swobody, ale umie odnaleźć własne miejsce mając na uwadze nawet wyraźne formalne ograniczenia.

Tożsamość Berne’a - część III
BB&C z wolności skorzystali za to zupełnie inaczej. Czekałem na ten koncert chyba najbardziej z całego niedzielnego programu. Perkusistę Jima Blacka i gitarzystę Nelsa Cline’a można było usłyszeć już poprzedniego dnia w kwartecie Mischief & Mayhem pod wodzą Jenny Scheinman. Tu, z Timem Bernem, postanowili zgłębiać zupełnie inne rejony. Noise, to chyba najcelniejsze określenie ich muzyki - nie tyle jako przyporządkowanie gatunkowe, ale jako narzędzie, którym się posiłkowali.

Nie była to propozycja oczywista - jak możn się było spodziewać po grupie, która swoją płytę “Veil” nagrywała w The Stone Johna Zorna. Już jednak sam przepis na BB&C musi budzić ciekawość fanów kreatywnego grania: analogowy do szpiku, jednocześnie szukający muzyki jakby dużo głębiej niż wielu innych saksofonistów Berne vrs. elektryczny, eklektyczny, szarpiący struny w każdy (poza tradycyjnym) sposób Nels Cline a wszystko to wokół pulsu bębnów Jima Blacka.

No i co tu dużo mówić: było grubo. Nie tylko wtedy, gdy głośność i gęstość dźwięków osiągały maksymalne dawki - kiedy grali cicho, ambientowo - było równie intrygująco. Przyjemnie było patrzeć na muzyków zaraz po tym gdy koncert dobiegł końca. Widać było zadowolenia z odbytej właśnie muzycznej podróży. Bo przecież nie wzięli ze sobą żadnych nut. Wątpie by przed koncertem wymienili wiele uwag. Po prostu wyruszyli w drogę.

Tim Berne powiedział w wywiadzie dla Jazzarium.pl, że jego zdaniem od 20-30 lat robi mniej więcej to samo. Z perspektywy tych dwóch koncertowych dni w Saalfelden, z albumem Snakeoil w pamięci owo “to samo” wydaje się znaczyć coś zdecydowanie innego, niż przywykliśmy sądzić. Berne nie jest bynajmniej propagatorem Zen (a jeśli, to bardzo skrytym), ale jest w tym jego “tym samym” coś bliskiego tej koncepcji. Jesteśmy tylko tu i teraz - improwizujemy w danym momencie. W pewien sposób nie ma więc różnicy między tym samym a innym. Pozostaje nam świadomość, przytomność, czujność, samodoskonalenie - tego wszystkiego Berne jest prawdziwym mistrzem.

Faraon ożył!

Finał festiwalu w Saalfelden wydawał się na pozór mało ekscytujący. Wielu z nas nosi w głowie listę artystów, gigantów, legend, których chciałoby zobaczyć na żywo. Na wielu z nich figuruje nazwisko Pharoah Sandersa. Marzenie to dość łatwo było ostatnio w Polsce spełnić. Faraon gościł zarówno na Warsaw Summer Jazz Days jak i na Bielskiej Zadymce Jazzowej. Niestety oba te koncerty budziły raczej przykre reakcje. Choć umysł mistrza pozostał w pełni sił, tak jego ciało zdawało się odmawiać mu posłuszeństwa. 72-letni Sanders w Warszawie wychodził zza kulis tylko na swoje partie, grał kilku-kilkunasto minutowe solo i znów wracał na fotel. Słychać było w jego grze dar, który nosi, ale brakowało błysku, polotu. W Saalfelden okazało się, że na pozór nietypowa mieszanka Sanders+Sao Paulo Underground Roba Mazurka jest tym medium, którego Faraon tak potrzebował.

To było półtorej godziny bezceremonialnego groovu. Kolejne tłuste kawałki przemierzały sale w Saalfelden, jak pociąg, który toczy się po torach, tak, że nie sposób już zliczyć wagony. A spod kół pulsu perkusji, basu i organów dobywał się dym klubów Chicago i Sao Paulo - dym w wielu krajach zdecydowanie niedozwolony. Świetnie odnajdywali się w tym tak Mazurek jak i Pharoah Sanders. Nie była to muzyka szczególnie wymagająca, ale - o jej - ale bujała! Nie do tańca, nie “pod publiczkę” - po prostu poruszała te nuty, przy których fan jazzu najbardziej lubi się - państwo wybaczą - gibać. Wielka to była frajda zobaczyć w takiej sytuacji na powrót wielkiego Faraona - i bardzo udany końcowy akord festiwalu.

Podsumowanie?

Muzycznie naprawdę cieżko byłoby zebrać cały program, cały bagaż doświadczeń w jedną syntetyczną pointę. Warto jednak podkreślić niesamowitą odwagę - a może ogromną swobodę - na jaką mogli zdobyć się organizatorzy Międzynarodowego Festiwalu w Saalfelden by główną gwiazdą “headlinerem” imprezy uczynić dziewięciu dziadków z Chicago - Muhal Richard Abrams Experimental Band - a nie kolejną śpiewającą młodą damę, którą wszyscy znają z telewizji śniadaniowych.
Program festiwalu nie był wynikiem krzyżowania się tras koncertowych większych i mniejszych gwiazd na innych imprezach, a świadomym wyborem tego, co najlepsze i najciekawsze w muzyce improwizowanej AD 2012.

Nie to jednak było największym zaskoczeniem austriackiego festiwalu. Publiczność. Na widowni niemal nie było młodych ludzi - absolutną dominację mieli przedstawiciele pokolenia 50+. Komplet widzów wypełniał sale na każdym koncercie - nie ważne czy tym o 12:30 czy tym o 00:30. Tak samo było na nieco hardocore’owym BB&C jak na nieco przyjaźniejszym w odbiorze kwartecie Henri Texiera. Widać było wyraźnie, że słuchacze przyjechali do Saalfelden świadomie - wiedzieli co chcą zobaczyć oraz, że chcą zostać zaskoczeni. Najważniejsza była dla nich muzyka, a nie spotkanie towarzyski wyższych, jazzowych sfer. Oczywiście tacy widzowie są też w Polsce - ale jest ich, mówiąc wprost, o wiele, wiele mniej. Im szczególnie polecamy by za rok wybrali się z nami do Saalfelden!