Nie mam czasu gonić DeJohnette’a! Rozmowa z Mieczysławem Górką

Autor: 
Mateusz Mgierowski
Autor zdjęcia: 
Krzysztof Penarski (slider)
Maciej Czekaj (zdjęcie kolorowe)

Założyciel kultowego Laboratorium, perkusista, którego usłyszeć możemy m.in. na tak ważnych dla polskiego jazzu krążkach jak „Kilimanjaro” Zbigniewa Seiferta.  Chciałoby się powiedzieć – człowiek z piękną muzyczną przeszłością, ale przecież Mieczysław Górka to wciąż bardzo ważna postać krakowskiej sceny jazz/impro. Pretekstem do naszej rozmowy stała się trasa koncertowa tworzonego przezeń z gitarzystą basowym Rafałem Mazurem Ensemble 56.

 

MM: W najbliższych dniach rozpoczyna się trasa koncertowa Ensemble 56. Stało się już zwyczajem, że do Ciebie i Rafała w kolejnych odsłonach projektu dołączają coraz to inni improwizatorzy.

MG:  Zespół Ensemble 56 jest unikalnym na polskiej scenie jazzowej projektem, polegającym na programowych zmianach instrumentalistów w kolejnych jego edycjach.   Do każdej kolejnej „odsłony” zapraszamy innych muzyków. Metoda pracy twórczej, jaką jest swobodna improwizacja, powoduje, iż zespół za każdym razem uzyskuje nowe, specyficzne oblicze dźwiękowe, porusza się w coraz to nowych obszarach brzmieniowych. Muzyka w ten sposób tworzona, jest rodzajem zapisu niepowtarzalnego spotkania muzyków/osobowości, historia zespołu składa się w całości na zapis muzycznej podróży, jaką odbywamy. Ensemble 56 rozpoczął swoją działalność od spotkania z węgierskim saksofonistą Atillą Dorą, z którym nagrana została płyta „1st Meeting: Toward Sky Flight of Dragon”, wydana przez renomowaną wytwórnię Not Two Records.  Zyskała ona pochlebne recenzje za granicą, na przykład w nowojorskim „All About Jazz” i w Jazz Forum (cztery i pół gwiazdki). Ensemble 56 koncertował również z Piotrem Baronem, Markiem Stryszowskim, Mikołajem Trzaską, Ilią Belorukovem i Yurijem Yaremchukiem. W obecnej, zaczynającej się w Warszawie i biegnącej dalej przez Kraków, rumuńską Oradeę, Bratysławę i Budapeszt trasie towarzyszył nam będzie młody, bardzo zdolny słowacki saksofonista Miro Toth.

MM: Nie mieliście w pewnym momencie poczucia, że wspólne improwizowanie z którymkolwiek z wymienionych przez Ciebie muzyków może przerodzić się w stałą współpracę, rodzaj working bandu, w którego skład wchodziłby prócz Was właśnie ten konkretny muzyk?

MG: Taka sytuacja kłóciłaby się z ideą improwizowania, którą podzielam z Rafałem. Polega ona nie na muzycznym zbliżaniu się i wielokrotnym graniu ze sobą, ale na unikalności konkretnego muzycznego spotkania. Drugi aspekt tej kwestii ma charakter logistyczny – utrzymywanie zespołu na zasadzie permanentnego working bandu i grania regularnych koncertów byłoby piekielnie trudne.  

MM: Obecność „zmiennego elementu” Ensemble 56 jest zatem nie tylko nowym, odrębnym głosem w zespołowej interakcji, ale i bodźcem zmieniającym Waszą, w pewnym sensie już ustabilizowaną muzyczną relację.

MG: Tak - ostatnio pojawiła się w tym kontekście idea poszukiwania współpracowników w Europie Środkowej i Wschodniej. Każde takie  muzyczne spotkanie jest dla mnie niezwykle intrygujące. Odnajduję się w tej muzyce, bo tego  typu sytuacje improwizacyjne nie są dla mnie w zasadzie czymś nowym – miałem okazję taki język poznać przed kilkudziesięciu laty, słuchając chociażby kwintetu Stańki. Ich muzyka różniła się od „totalnego kotła” oferowanego przez europejskich, szczególnie niemieckich muzyków operujących we free jazzie tym, że nie była pozbawiona refleksji, tworzyła pewien określony, polski, słowiański nastrój. Sam próbowałem grać free razem z Januszem Grzywaczem i Markiem Stryszowskim, kiedy zostaliśmy w Laboratorium we trójkę – mało kto dziś w zasadzie pamięta, że w historii tego zespołu był też właśnie taki okres.

MM: Do świadomości słuchaczy przebiły się chyba jednak najbardziej płyty w klimatach fusion, jak „Modern Pentathlon” chociażby. Przebiła się do niej również płyta mająca w polskim jazzie status kultowej – Seifertowskie „Kilimanjaro”, w którego nagraniu uczestniczyłeś. 

MG:  Z Seifertem poznaliśmy się na warsztatach jazzowych w Chodzieży. Później Zbyszek uczestniczył w radiowych nagraniach Laboratorium a następnie wraz z Januszem Grzywaczem, Jarkiem Śmietaną i Zbyszkiem Wegehauptem mieliśmy przyjemność towarzyszyć mu w pamiętnym, listopadowym koncercie w Jaszczurach udokumentowanym podwójnym winylem „Kilimanjaro”. Nieodgadnionym pozostanie niestety, jak dalej rozwinąłby się  geniusz Zbyszka. Czy chociażby po nagraniu wydanej już w Ameryce płyty poszedłby dalej ścieżką jazzową, czy też może podążyłby śladami Komedy, komponując muzykę filmową? Oczywiście „Passion” nagrał ze znakomitymi  jazzmanami i ten fakt mógł rokować wierność temu idiomowi, ale oczywiście kwestia ta pozostanie już na zawsze zagadką.

MM: Z Rafałem masz okazję grać w dwu różniących się od siebie stylistycznie składach – z jednej strony mamy Ensemble 56 i praktykę swobodnej improwizacji, z drugiej – bliskie mainstreamowi The Gravity, w którego skład wchodzi również trębacz Adam Kawończyk.

MG: Adam gra w naszym trio w zasadzie nie tylko na trąbce, ale również na wielu innych, skonstruowanych przez siebie instrumentach (flety, muszle, itp.). Wykorzystujemy jego tematy, które do momentu zawiązania tria albo leżały w szufladzie, albo były też grane przez inne jego składy. Muzyka The Gravity to współczesny, akustyczny jazz.  

MM: Wróćmy do Ensemble 56. Dotychczas ukazała się jedno  nagranie Waszego projektu z udziałem muzyka właśnie z tego rejonu Europy - Atilli Dory, o którym już wspomniałeś. Na wydanie czeka - z tego co mi wiadomo - materiał zarejestrowany z Miro Tothem.

MG  Pierwsze moje spotkanie z Mirem  miało miejsce podczas sesji nagraniowej w Centrum Sztuki Współczesnej Solvay. Powstał bardzo interesujący  materiał, który czeka na edycję.

MM: W Krakowie zagracie teraz jednak koncert nie w Solvayu, ale w innej, również niezwiązanej z żadnym klubem przestrzeni.

MM: W Dworku Białoprądnickim miałem okazję grywać już przed laty z różnymi zespołami, które wówczas współtworzyłem.  Z Rafałem i Miro będziemy grać w tzw. Sali Kominkowej, która jest przestrzenią pozwalającą na zupełnie akustyczny koncert. Swoją drogą, mieliśmy ciekawe doświadczenie z tego typu graniem w początkowym okresie wspólnej gry z Rafałem, kiedy to podczas trasy promującej płytę nagraną dla NotT wo towarzyszył na Atilla Dora. Jeden z koncertów graliśmy w zakopiańskiej Galerii Sztuki Współczesnej,  w sali ze zwielokrotnionym, bardzo trudnym do opanowania pogłosem. Znalezienie się w takich warunkach akustycznych samo w sobie stanowiło ciekawy bodziec dla improwizatora – musisz w takich warunkach ograniczyć wykorzystywane środki, być bardziej subtelnym, korzystać z ciszy, pielęgnować barwę, kolor. 

MM: A więc grać inną muzykę, wyjść poza pewien schemat, którego niekiedy pomimo usilnych nawet w muzyce improwizowanej starań ciężko uniknąć.  

MG: Wymyślanie na każdy koncert zupełnie unikalnego wachlarza wykorzystania możliwości instrumentu jest rzeczą niemożliwą. Każdy muzyk ma swoje patenty, tzw. „swojówki” z których korzysta w mniejszym lub większym zakresie. Z drugiej strony często zdarza mi się odwrotna sytuacja, w której czasem sam zastanawiam się skąd przyszedł mi do głowy pomysł, żeby właśnie tak wykorzystać posiadane instrumentarium. Nigdy nie zapomnę, jak podczas pierwszych warsztatów jazzowych w Chodzieży podczas jednej z rozmów z Januszem Stefańskim padło nazwisko Jack’a DeJohnette, na co Janusz odpowiedział: „Stary, powiedz sobie: nie mam czasu gonić DeJohnette’a!”. To, co wtedy powiedział, stało się wyzwaniem, któremu próbowałem i wciąż próbuję stawić czoła. Pamiętając o dokonaniach tych największych - których zawsze z przyjemnością słuchałem i słucham - staram się do tego odnieść w sposób refleksyjny, grając swoją muzykę.

MM: I robisz to właściwie już w zasadzie od kilkudziesięciu lat, będąc stałym elementem krakowskiej sceny jazz/impro. Jakie są Twoje refleksje dotyczące zmian, jakim ta scena w perspektywie upływu tych lat uległa?

MG: Jako regularny słuchacz koncertów organizowanych w ramach Krakowskiej Jesieni Jazzowej muszę z ubolewaniem stwierdzić,  że na palcach jednej ręki mogę policzyć krakowskich muzyków, którzy podczas tych ośmiu już edycji bywali tam i słuchali prezentowanej podczas festiwalowych występów genialnych często improwizatorów.  Muzyka improwizowana jest w Krakowie przedmiotem zainteresowania i działań wciąż tej samej, niewielkiej grupy osób.  Nie wiem z czego to wynika, przypuszczam że zapewne z niewielkiego popytu na tę bardzo jednak niszową muzykę – nawet jeśli mówimy o jazzie mainstreamowym, a co dopiero o free czy muzyce improwizowanej.

Jest mi nieco żal, że nie powtórzą się lata 60. I 70, kiedy jazz był modny i docierał do relatywnie szerokiego kręgu słuchaczy. Dziś tak nie jest, nawet jeśli weźmiemy pod uwagę największe festiwale jazzowe, gdzie zazwyczaj pojawiają się przede wszystkim największe gwiazdy. Ich zaproszenie zazwyczaj pochłania większość kosztów, tak, że dla muzyków z rodzimego rynku – być może będę niesprawiedliwy, ale takie jest moje odczucie – nie starcza już środków. Z kolei boom na granie klubowe, tak popularne w czasach mojej młodości, zakończył się w zasadzie w latach siedemdziesiątych. Po stanie wojennym reżim otworzył furtkę dla punk-rocka i jazz przestał już być potrzebny.

Warto zwrócić jednocześnie wagę na fakt, że polska scena jazz/impro nie ma też w zasadzie swoich mecenasów. Dla przykładu – najbliższa trasa z Rafałem okazała się być możliwa jedynie dzięki temu, że udało nam się zdobyć środki na zwrot kosztów podróży  dzięki uzyskaniu dofinansowania z Instytutu Adama Mickiewicza. Nasze honoraria są symboliczne, więc w zasadzie można to wręcz nazwać wycieczką. Ta idea wędrowania, przemieszczania się, spotykania się ludźmi jest  jednak rzeczą tak piękną i wartą zachodu, że cieszę się, że mogę przejechać kawałek Europy i zagrać dla ciekawych ludzi swoją muzykę.